Zbrodnia wigilijna. Georgette Heyer
dzień, kiedy już nikt nie będzie zadawał takiego pytania.
– W oczekiwaniu na ten dzień… – powiedziała Mathilda i teraz ona poruszyła długimi rzęsami. – Kim jest Willoughby?
– Willoughby Roydon. Napisał sztukę…
Dziwne, ile potrafi zdradzić nagłe drżenie głosu oraz nerwowy ruch rąk.
– Och! – zawołała Mathilda. – To ten nieznany dramatopisarz?
– Na razie jeszcze nieznany. Ale jego sztuka! Producenci to głupcy! Koniecznie potrzebujemy dla niej wsparcia finansowego. Czy stryjek Nat jest w dobrym nastroju? A może Stephen zdążył go już zdenerwować? Powiedz mi wszystko, i to szybko.
Mathilda odłożyła swój tusz do rzęs.
– Chyba nie przywiozłaś tego człowieka z nadzieją, że dzięki niemu podbijesz serce Nata? Moja biedna Paulo…
– On musi to dla mnie zrobić – rzuciła dziewczyna, gwałtownym ruchem odgarniając kosmyk włosów znad brwi. – Tu chodzi o sztukę, Mathildo! Kiedy już ją przeczytasz…
– O sztukę i o rolę dla ciebie? – mruknęła Mathilda.
Ta kwaśna uwaga trochę zbiła Paulę z tropu.
– Tak, o rolę. O doskonałą rolę! Została napisana specjalnie dla mnie. Willoughby twierdzi, że byłam dla niego inspiracją.
– Już widzę te niedzielne przedstawienia i stada intelektualistów na widowni.
– Stryjek musi mnie wysłuchać, a ja muszę zagrać w tej sztuce! Muszę, Mathildo, słyszysz?
– Tak, słodziutka, musisz zagrać w tej sztuce. Tymczasem zwróć uwagę, że za dwadzieścia minut zostanie podana kolacja.
– Przebiorę się w mniej niż dziesięć minut – zawołała Paula niecierpliwie.
Mathilda doskonale wiedziała, że nie ma w tym zdaniu nawet cienia nieprawdy, bo Paula nigdy nie dbała o to, w co się ubiera. Jej stroje nie były ani eleganckie, ani byle jakie. Po prostu się ubierała i tak jakoś się składało, że nikt na jej garderobę nie zwracał uwagi. Nie miała ona znaczenia, stanowiła po prostu okrycie dla szczupłego ciała dziewczyny. Ludzie przebywający w towarzystwie Pauli interesowali się tylko nią, a nie tym, w co jest ubrana.
– Nienawidzę cię za to, Paula, mój Boże, jak ja cię nienawidzę! – wykrzyknęła Mathilda, która doskonale zdawała sobie sprawę, że akurat ją zapamiętywano przede wszystkim ze względu na kreacje. – Idź już stąd. Mnie dziesięć minut nie wystarczy.
Paula oceniła wzrokiem jej suknię.
– Kochanie, przecież jesteś doskonale ubrana.
– Wiem. Co zrobiłaś ze swoim dramatopisarzem?
– Nie mam pojęcia. Na dole zrobiło się straszne zamieszanie! Dom jest dość duży i pewnie w nim zabłądził. Powiedział, że chce się rozejrzeć. Ale Sturry obiecał mieć na niego oko; nie pozwoli mu się zgubić.
– Mam nadzieję, że nie będzie tu chodził w bawełnianych podkoszulkach, nieuczesany…
– Czy takie rzeczy mają znaczenie?
– Dla stryja Nata mają, szybko się o tym przekonasz – przepowiedziała Mathilda.
I rzeczywiście. Nathaniel, któremu bez słowa ostrzeżenia przedstawiono Willoughby’ego Roydona, wbił zaskoczone spojrzenie w niego i w Paulę, niezdolny do wydobycia z siebie nawet konwencjonalnych słów powitania. Zadanie przeszło więc na Josepha, a on mu sprostał. Świadomy złości Nata stonował ją swoim nad wyraz życzliwym usposobieniem.
Napiętą sytuację złagodził też Sturry, który oznajmił, że podano kolację. Wszyscy przeszli więc do jadalni. Willoughby Roydon usiadł pomiędzy Maud i Mathildą. Natychmiast poczuł niechęć do Maud, polubił jednak tę drugą. Zaczął z nią rozmawiać o kierunkach rozwoju nowoczesnego dramatu i choć bardzo nudził, Mathilda nie dawała mu tego odczuć, w pełni świadoma, że podsycanie żaru, z jakim nieznany twórca rozwodzi się nad swoim ulubionym tematem, jest jednym z jej obowiązków.
Roydon był człowiekiem o ziemistej cerze i raczej nieciekawej twarzy. Emanował sztucznymi manierami. Wsłuchując się, niezbyt uważnie, w jego wywody, Mathilda próbowała sobie wyobrazić, jak ten młodzieniec odnajduje się w klasie średniej. Była pewna, że jego rodzice to wartościowi ludzie, którzy być może trochę się obawiają o przyszłość inteligentnego syna i nie doceniają jego talentu, bo go nie rozumieją. Widoczny brak pewności siebie Roydon nadrabiał gadulstwem i trochę zbyt energicznymi ruchami. Mathilda współczuła mu i dzielnie utrzymywała na twarzy minę, która miała świadczyć o zainteresowaniu jego słowami.
Usiadłszy obok Nathaniela, Paula zaczęła mu opowiadać o sztuce Roydona i całkowicie zapomniała o jedzeniu. Irytowała go nerwowym machaniem chudych ramion i uporczywymi prośbami, aby słuchał, co ma do powiedzenia, choć wcale nie chciał jej słuchać i w ogóle nie interesował się jej problemem. Valerie, która siedziała po jego prawej stronie, była znudzona i nawet nie próbowała tego ukrywać. Początkowo udawała zainteresowanie wywodami Pauli, wykrzykując co chwila: „Moja droga, to jest wspaniałe! Opowiedz mi o swojej roli! Z przyjemnością cię w niej zobaczę!”, lecz Paula nie chciała skupiać na niej swojej uwagi. Traktowała jej wysiłki z taką wzgardą, że Valerie nagle zrezygnowała z grzeczności i przybrała ponurą minę, mogącą konkurować tylko z wyrazem twarzy Stephena. Ciężko westchnęła, poprawiła loki, po czym z niechęcią zaczęła rozmyślać o Pauli, ubranej według niej w sukienkę, która ani trochę nie pasowała do okazji, i niestarannie uczesanej. Dla niej to był kiepski wieczór. Chciała przyjechać do Lexham (w gruncie rzeczy nalegała, żeby Stephen zabrał ją ze sobą), choć wiedziała, że Nathaniel jej nie lubi. Nie wątpiła, że potrafi podbić jego serce, lecz nawet sukienka Chanel, którą włożyła na kolację, nie wzbudziła podziwu w jego oczach, a przecież Valerie była przyzwyczajona do pełnych zachwytu męskich spojrzeń. Owszem, podziwu nie krył Joseph, lecz jego podziw, bardzo dla niej przyjemny, nie przedstawiał żadnej wartości, bo Joseph nie miał pieniędzy ani domu, który mógłby zostawić w spadku.
Niespodziewane pojawienie się w Manor kolejnego gościa było ekscytującym wydarzeniem, ale ten człowiek wydawał się teraz pochłonięty rozmową z Mathildą. Valerie zastanawiała się, co takiego mężczyźni widzą w Mathildzie, i patrzyła na nią z urazą. Jednak Roydon podniósł głowę i ich spojrzenia się spotkały. W tej chwili jakby po raz pierwszy dostrzegł ją przy stole, a jej widok niewątpliwie nim wstrząsnął. Urwał w połowie zdania, zaczerwienił się i zaczął w pośpiechu kontynuować swój wywód, lecz jego konsternacja w wyraźny sposób poprawiła nastrój Valerie. Dramatopisarze! Z nimi nigdy nic nie wiadomo. Zdarza się, że ktoś taki zyskuje uznanie i sławę w jeden wieczór, a potem zarabia mnóstwo pieniędzy i obraca się w towarzystwie najsławniejszych ludzi.
Joseph, którego Nathaniel od początku podejrzewał, że wiedział z wyprzedzeniem o przyjeździe Willoughby’ego, oznajmił, że znów czuje wokół siebie chmurę gwiezdnego pyłu. Sposób, w jaki to zrobił, wyraźnie dał Roydonowi do zrozumienia, że został potraktowany jak artysta cyrkowy. Jednak to, co dalej powiedział Joseph, szybko wyprowadziło go z błędu.
– Kiedyś w Durbanie grałem Hamleta…
– To ciekawe, Joe! Przecież ty nigdy w życiu nie grałeś Hamleta! – przerwała mu Mathilda. – Źle zaczynasz.
– Ach, kiedy byłem młody… – kontynuował Joseph.
Roydona nie zainteresował jednak Hamlet Josepha. Machnął ręką na Szekspira. Powiedział, że osobiście wiele zawdzięcza Strindbergowi, a komedie Pinero, w których (jakoby) występował Joseph, zbył lekceważącym określeniem:
– Kiepskie starocie!
Te