Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu. B.V. Larson
tymi kolosami brzęczały pojazdy. Idąc ulicą, znajdowaliśmy się dobre pięćdziesiąt metrów poniżej najniższego korytarza ruchu powietrznego. Sporadycznie widziało się też pojazdy naziemne, przeważnie maszyny sprzątające i wózki przypominające riksze, które ciągnęli najgorzej sytuowani mieszkańcy.
Daleko przed nami Claver i Leeson o czymś rozmawiali.
– Myślisz, że tu w ogóle pada deszcz? – zapytał Carlos.
Wzruszyłem ramionami.
– Skąd niby mam wiedzieć? To miejsce jest chyba na tyle duże, żeby w górze skraplała się woda. Ale możliwe, że używają systemów przetwarzania, żeby to powstrzymać.
Carlos wskazał na budynek, pod którym się zatrzymaliśmy, i zrozumiałem, co miał na myśli. Zobaczyłem wielką, grubą rurę, która zaczynała się co najmniej kilometr nad nami i opadała pionowo na ulicę. Kończyła się rozkloszowanym otworem. Widziałem, że cieknie z niego strużka płynu, która następnie spływa do ulicznych rynienek i kanałów.
– Może to rynna deszczowa – przyznałem. – Ale może to być też jakaś tania instalacja do usuwania odpadów. Wydaje mi się, że jesteśmy w kiepskiej dzielnicy.
Carlos parsknął z obrzydzeniem, ostrożnie wychodząc z plamy nieznanej cieczy, w której wcześniej moczył buty.
– Ortiz, do szeregu! – krzyknął Harris.
Carlos stanął ponownie w kałuży.
– Co oni, do cholery, robią tam na przedzie kolumny? – marudził.
Byłem co najmniej o głowę wyższy od innych, więc mogłem zdać mu relację.
– Wyglądają, jakby się o coś kłócili.
– No super. Stoję w szczynach jakiegoś kosmity, bo adiunkt Leeson poprztykał się ze Srebrnobrodym!
– Wy tam, w szeregu, zamknąć się! – zawołał Harris.
Carlos i ja dobrze wiedzieliśmy, że następnym razem weteran podejdzie do nas i złoi nam skórę, więc zamilkliśmy. Carlos jak zwykle miał problemy z trzymaniem gęby na kłódkę, ale na szczęście zaraz wznowiliśmy marsz.
Kolumna skręciła pod kątem prostym w stronę budowli, która majaczyła nad nami. Srebrnobrody dopiął chyba swego, bo prowadził pluton przez szeroki otwór pomiędzy dwiema masywnymi metalowymi rozpórkami. Obie były zardzewiałe i z każdej kapała gęsta ciecz, spływająca nie wiadomo skąd.
– Co to za miejsce? – zapytał Carlos. – Przytułek dla kosmitów?
– Pojęcia nie mam – odpowiedziałem. – Myślałem, że mamy być obstawą jakiegoś odpicowanego kupieckiego księcia.
Gdy znaleźliśmy się we wnętrzu budynku, zrobiło się jeszcze gorzej. To miejsce wyglądało jak opuszczony wieżowiec, a my byliśmy na parterze. Wokół nas skakały i przemykały stworzenia, które tu robiły za gryzonie. Tyle tylko, że nie były ssakami, a raczej czymś w rodzaju żuków lub karaluchów wielkości szczurów. Na głowach, między czułkami, miały rogi – jak Boga kocham, najprawdziwsze rogi!
– Fuj! – mruknęła Kivi, celując w jedno z tych stworzeń, które podpełzło bliżej i spoglądało na nas, jakby oceniając intruzów z milczącą powagą.
– Sądzisz, że można go zastrzelić, Kivi? – zapytałem. – Słyszałem, że to tutaj kwalifikuje się teraz jako nowy obywatel.
– Chyba łacha ze mnie drzesz!
– A i owszem.
– Dureń!
Odsunęła się, a ja wzruszyłem ramionami. Poszedłem za nią, a Carlos za mną. Między Kivi a mną od ładnych paru lat coś iskrzyło – raz słabiej, raz mocniej. Zdawałem sobie sprawę, że nie jestem jedynym facetem w takiej sytuacji. Charakter naszych interakcji zależał całkowicie od tego, jak bardzo była na mnie wkurzona w danym miesiącu lub dniu. Sądząc po jej zachowaniu, na tej misji znalazłem się u niej w niełasce.
Woda – albo jakaś inna ciecz – kapała nam na głowy z sufitu. Ludzie klęli i zasłaniali się rękawicami.
Wkrótce usłyszeliśmy komendę dobiegającą z przodu:
– Założyć hełmy, zasłony zostawić otwarte!
Wszyscy szybko zrobili, jak kazano, jednak ja postanowiłem improwizować i dodatkowo opuściłem zasłonę. Klimatyzacja mojego pancerza włączyła się automatycznie i od razu poczułem się lepiej. Wewnątrz zbroi czułem się, jakbym jechał przez ten ohydny budynek małym samochodem. Dawało mi to poczucie komfortowego dystansu między mną a światem zewnętrznym.
Robiło się coraz ciemniej i paskudniej, aż dotarliśmy do rampy opadającej skośnie w dół.
– Kuźwa, no nie! – zawołał Carlos, wyrażając na głos również moje myśli. Tym razem Harris nie kazał mu się zamknąć.
Włączyliśmy reflektory na pancerzach. Dwa snopy światła z mojego hełmu oświetlały każde miejsce, na które patrzyłem. Jak większość żołnierzy, skierowałem reflektory prosto na drugi koniec rampy.
Gapiliśmy się na coś, co można było opisać wyłącznie jako brązowawozieloną rzekę wolno płynącego szlamu.
Leeson najwyraźniej wyczuł, w jakim jesteśmy nastroju, więc przełączył się na ogólny kanał taktyczny i zaczął wyjaśniać. Mówił spokojnie i rzeczowo. Kojarzył mi się z pilotem samolotu opisującym mijaną chmurę.
– Mamy przed sobą granicę misji – powiedział. – Adiunkt Claver poinformował mnie, że musimy ją przekroczyć, aby dotrzeć do celu.
– Yyy, sir… – odezwał się Harris – jeśli wolno spytać, jaki cel może na nas czekać za tą gównianą rzeką? Paru chłopaków się zastanawiało…
– Na drugim brzegu czekają nasi klienci – wyjaśnił Leeson oschłym tonem.
Spojrzeliśmy po sobie, zaskoczeni i zdezorientowani.
– Jak to dobrze, że godzinę polerowałam zbroję – mruknęła Kivi z goryczą.
– I tak właśnie, drodzy państwo, wygląda fart Legionu Varus w praktyce – stwierdził Carlos. – Wynajął nas jakiś potwór z kanałów. Założę się, że zażąda, żebyśmy się utytłali w tym syfie, a potem każe eskortować swój oślizły tyłek do najdroższego hotelu w mieście!
– Przymknij się, Ortiz! – rozkazał Harris, choć bez przekonania. Wszyscy wiedzieliśmy, że Carlos może mieć rację i że pech prześladujący Legion Varus obrósł już legendą.
Jak mógłbym opisać kolejny etap naszej misji? Cóż, przeprawa przez rzekę gówna była groteskowym i upokarzającym przeżyciem. Trzymaliśmy broń nad głowami i parliśmy naprzód. Na szczęście prąd był słaby. Żołnierzom kazano nawet szczelnie zamknąć hełmy – jak miło, że ktoś o tym pomyślał!
Na drugim brzegu widzieliśmy rampę biegnącą w górę i światła. Wydostaliśmy się z błocka na rampę, klnąc na czym świat stoi i ślizgając się.
Nagle, nie wiadomo skąd, opryskała nas rozpylona mgiełka. Podobnie jak kilku innych, wyciągnąłem broń boczną i zacząłem celować we wszystkie strony, ale w zasięgu wzroku nie było żadnych nieprzyjaciół. System opryskowy wydawał się działać automatycznie i stwierdziłem, że czyści mój pancerz.
– Ruchy! Właźcie na rampę, ludzie! – zakrzyknął głos, który rozpoznałem. Był to sam Srebrnobrody.
Maszerowaliśmy w górę i czuliśmy się jak w myjni samochodowej. Już na szczycie zebraliśmy się i uformowaliśmy mniej więcej kwadratowy szyk. Wszyscy ściskaliśmy w rękach broń. Nie celowaliśmy w byle cień, ale mieliśmy się