Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu. B.V. Larson
w Imperium nie znalazłoby się jakieś lepsze działo.
Kto wie, może zdołalibyśmy coś wyhaczyć i zamówić w miejscu takim jak Świat Postępu? Gdyby udało nam się znaleźć lepszą broń, to czy nie powinniśmy jej kupić i korzystać z niej zamiast z dość leciwych systemów uzbrojenia? Kredytów nam nie brakowało – byłem tego pewien. Rzygacze przez większość czasu były niezawodne, ale słynęły z tendencji do przegrzewania. Do tego ich obsługa wymagała krzepy w dłoniach i ramionach, co pozwalało mi sądzić, że pierwotnie zaprojektowano je z myślą o dużo większych istotach. Być może mój rzygacz służył jako zwykła strzelba myśliwska gdzieś w odległym świecie, z którego się wywodził.
Obmyślałem plan ulepszenia swojego arsenału, gdy stałem na samym końcu po lewej stronie trzeciego szeregu mojej jednostki. Utworzyliśmy łącznie dziesięć szeregów, po dziesięcioro wojaków w każdym. Idealny kwadratowy szyk jak na paradzie.
Kwadrat mojej jednostki był jednym z niemal setki identycznych szyków. Istniało tylko jedno pomieszczenie na tyle duże, by pomieścić nas wszystkich jednocześnie, i nie było to miejsce, za którym przepadałem. Byliśmy w otwartej ładowni, znajdującej się nad modułami naszych jednostek. Między modułami były przerwy – niepokojące szczeliny szerokie na pięć metrów. Nad nami znajdował się „dach” okrętu, poszycie głównej ładowni. Szary i obwieszony sprzętem dach stanowił tak naprawdę wewnętrzną stronę kadłuba głównego. Za nim była już tylko otwarta przestrzeń. Zbiórka całego legionu na szczycie tych wszystkich modułów wydawała mi się niebezpieczna. Gdyby w kadłubie zrobiła się dziura, wywiałoby nas w próżnię jak stertę kurzu.
Ciekawi was widowiskowość rotacji legionów? Nie? To posłuchajcie. Zgodnie z tradycją, legion przychodzący i legion odchodzący mają stać w pełnym oporządzeniu w jednym miejscu, o ile to możliwe. Wiedziałem, że nasz trybun Drusus nie pozwoli, by Germanica wyglądała bardziej odświętnie niż my.
W ładowni nie działała sztuczna grawitacja, więc musieliśmy korzystać z elementów magnetycznych, by nie odlecieć. Zabezpieczyliśmy się przed wstrząsami wywołanymi przez spadek prędkości i korektę kursu i spokojnie zbliżaliśmy się do ogromnej stacji kosmicznej.
Wierchuszka chciała, żebyśmy przez długi proces dokowania prezentowali się jak najlepiej. Zewsząd było słychać brzęczenie dronów z kamerami. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Drusus kazał nam nawet trzymać chorągwie naszych jednostek. Na wymiętych sztandarach widniał nasz herb z głową wilka i numery poszczególnych jednostek, ale, co dziwne, same chorągwie zwisały smętnie w stanie nieważkości, jak podczas najbardziej bezwietrznego dnia w historii.
To wszystko brzmi ekscytująco, ale w rzeczywistości wcale tak nie było. W praktyce oznaczało to stanie na baczność na płaskim dachu modułu przez godzinę albo dwie i oczekiwanie, aż cokolwiek się wydarzy. Miałem dużo czasu na refleksje. Cieszyłem się, że dotarłem do Świata Postępu. Miała to być moja trzecia wizyta na nowej planecie.
Tak mało wiedzieliśmy o Imperium Galaktycznym jako całości. Byłem pod wrażeniem zastrzyku funduszy, ale jak dotąd nie słyszałem zbyt wielu nowych wieści z obszarów Imperium poza Rubieżą 921. Natashę ekscytowała myśl o nowych gadżetach, które znajdą się w zasięgu naszych rąk, ja jednak chciałem czegoś więcej. Pragnąłem informacji, najlepiej w stanie jak najbardziej surowym.
Z zadumy wyrwał mnie nagły wstrząs. Całkiem nieoczekiwanie po ładowni rozszedł się ogłuszający brzęk. Hałas miał taką moc, że mógłby pozbawić słuchu żołnierzy, gdyby nie osłaniały nas hełmy i zbroje. Mimo to widziałem ludzi trzymających dłonie w rękawicach po bokach głowy.
Jakimś cudem domyśliłem się, co będzie dalej. Ugiąłem kolana i rozstawiłem nogi o pół kroku szerzej. Jednak i tak fala wibracji przechodząca przez statek niemal powaliła mnie na łopatki. Miałem wrażenie, że w stopach bzyczy mi rój pszczół, a do tego rozbolała mnie głowa.
– Zderzyliśmy się z czymś! – wrzasnął Carlos. Podszedłem do niego, wyciągnąłem rękę i pomogłem mu stanąć na nogi.
Harris maszerował wzdłuż szeregu, ustawiając żołnierzy do pionu kopniakami i szturchnięciami.
– Wstawać! Wstawać! – wołał. – To nic takiego! Po prostu już dotarliśmy! Dźwigać zady! Wyglądacie jak stado kotów kwilących za mamusią!
W kilka sekund ponownie uformowaliśmy szyk, ale teraz byliśmy ostrożniejsi. Wszystkie hełmy obracały się, gdy żołnierze wypatrywali pęknięć w kadłubie nad nimi.
Mój sprzęt audio zatrzeszczał i we wnętrzu hełmu usłyszałem głos Gravesa.
– To był tylko podły żart – stwierdził. – Legion Germanica obsługuje ten wysięgnik. Niemal jestem w stanie usłyszeć, jak ci ludzie się z nas śmieją.
Zmarszczyłem brwi. Czy to mogła być prawda? Legiony zawsze zaciekle ze sobą rywalizowały, a żaden z nich nie cieszył się gorszą sławą niż Varus. Z kolei żołnierze Germaniki mieli o sobie dosyć wysokie mniemanie. Jeżeli wywinęli taki niebezpieczny numer, żeby powywracać nas na tyłki przed kamerami, nie wróżyło to gładkiej zmiany warty.
Jakieś pięć minut później zapaliły się światła. Wszyscy wytrzeszczaliśmy oczy. Oto i oni. Ukazali się na suficie jak w zwierciadle na niebie, w sile dziesięciu tysięcy. Legion Germanica objawił się nad nami w pełnej krasie. Wyglądali naprawdę nieźle.
Musiałem przyznać, choć niechętnie, że byli to wojacy z prawdziwego zdarzenia. Ich biało-błękitne chorągwie powiewały majestatycznie, podczas gdy nasze, czerwono-złote, zwisały jak mokre ręczniki. Wszystkie pancerze lśniły, jakby dopiero co poddano je polerowaniu i chromowaniu. Każdy żołnierz znał swoje miejsce. Żadna ręka i żaden hełm nie odstawały od szeregu. W porównaniu z nimi wyglądaliśmy jak zgraja steranych życiem wieśniaków.
– Coś musi im podwiewać te chorągwie. Może jakieś wiatraki… – zastanawiał się Carlos. – Nadęte gnojki.
– Normalnie chłopcy malowani, prawda? – zapytał głośno weteran Harris. Trzymał drzewce naszej chorągwi. Przypadł mu ten zaszczyt jako najwyższemu rangą podoficerowi. – Ich pancerze nie mają rys, bo nigdy nie walczą! Jak przyjdzie do prawdziwej bitki, to rozbiegają się jak karaluchy!
Członkowie naszej jednostki ryknęli z aprobatą, a ja do nich dołączyłem. Jednak znałem prawdę. Germanica może nie była tak sfatygowana jak my i dałbym głowę, że nasi wojacy mieli średnio dwukrotnie większe doświadczenie w boju niż ich ludzie, ale tak czy inaczej byli to żołnierze co się zowie. Zdyscyplinowani, zorganizowani i zabójczo skuteczni, jeżeli trzeba było walczyć.
W całej ładowni żołnierze Varusa wymachiwali pięściami i unosili broń nad głowami. Legioniści Germaniki natomiast stali nieruchomo w idealnym szeregu. Nie reagowali na nasze zaczepki, które z całą pewnością widzieli. Ignorowali nas, a ja zdałem sobie sprawę, że wyglądamy jak stado małp i dajemy żenujące przedstawienie.
Harmider trwał przez pełną minutę, zanim oficerowie zaczęli wrzeszczeć, że mamy się uciszyć. Zgodnie z ich życzeniem ogarnęliśmy się, stając ponownie w cichych, równych rzędach.
Nad nami projekcja lśniących szeregów żołnierzy przypominających mrówki została przesłonięta przez inny obraz. Pojawiła się wielka twarz, łypiąca na nas okiem.
Należała do trybuna Germaniki Maurice’a Armela. W pierwszej kolejności rzuciło mi się w oczy to, że wyglądał, jakby coś mu śmierdziało. I to ostro. Marszczył arystokratyczny nos i zaciskał usta. Nad górną wargą miał cienki wąsik, przypominający powyginaną gąsienicę. Mrużył oczy z niesmakiem.
Carlos gwizdnął.
– Tak, to Armel – powiedział. – Czytałem o nim w sieci. Ma się za wielką szychę!
– Bo jest mięczakiem