Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu. B.V. Larson
– przyznał Carlos. – Nie możemy wiecznie zgrywać gierojów na jakichś zapuszczonych planetach. Sęk w tym, że ta robota nie pasuje do Legionu Varus. Rozumiesz, o czym mówię?
Spoglądając na niego z góry, zmarszczyłem czoło i pokiwałem głową.
– Tu masz rację. Na moje są dwie możliwe przyczyny tej misji. Albo Turov chce, żebyśmy poszli w odstawkę i nie kompromitowali jej, albo…
– Albo co?
– Albo nie o wszystkim nam powiedzieli. Może jest jakiś powód, dla którego zwalniają stamtąd Germanicę i wysyłają naszą zbójecką bandę.
– Ha! Zbójecka banda! Chyba tym właśnie jesteśmy, co?
Dotarliśmy do sali ćwiczeń, wzięliśmy naładowaną broń i oparliśmy się o ścianę. W górze i przed sobą widzieliśmy kosmos. Wyglądał wyraziście, ale nie był prawdziwy. Wiedziałem, że otaczają nas tylko tytanowe ściany, a nie gwiazdy i mgławice.
Gdy statek z napędem nadświetlnym znajdował się w swojej bańce, mknąc przez kosmos z zadziwiającą prędkością, nie dało się dostrzec światła w zwykły sposób. Za oknem wychodzącym na nadprzestrzeń na zewnątrz widać byłoby tylko jaśniejącą białą mgłę. Jednak na ludzkich jednostkach wyświetlano widoki z okien, a nawet duże, panoramiczne obrazy tego, jak powinien wyglądać wszechświat, gdyby istniała fizyczna możliwość, by go zobaczyć. Taki zabieg pozytywnie wpływał na załogę.
– Co dziś dają? – zapytał Carlos.
– Kolejny oddział rekrutów – odparłem, zarzucając na ramię rzygacz, czyli ciężkie działo plazmowe.
– Nie słyszę radości w twoim głosie… Czyżbyś się bał?
Obrzuciłem go pogardliwym spojrzeniem. Takie szkolenia zawsze radowały Carlosa, a mnie niepokoiły.
– Boję się tylko tego, że jakimś cudem dostanę od ciebie strzał w dupę – powiedziałem.
Carlos roześmiał się tubalnie.
– Już to jest bardziej możliwe od zebrania łomotu od kotów!
Światła przygasły, a sala ćwiczeń zaczęła się zmieniać. Wiedziałem, że to znak dla nas. Carlos i ja potruchtaliśmy naprzód i wybraliśmy stanowisko za skałą, która wyrosła z podłogi w ciągu pół minuty. Była wystarczająco solidna, choć tak naprawdę stanowiła jedynie zbitkę inteligentnego metalu z nałożoną pikselową teksturą.
Kiedy poprawiałem hełm i regulowałem słuchawki, w moim uchu zatrzeszczał głos weterana Harrisa:
– Dobra, czatownicy! Za minutę we wschodnim korytarzu zjawią się rekruci. Niech nikt nie śmie strzelać, dopóki wszyscy nie będą na sali, uzbrojeni i gotowi do akcji. Czy to jasne? Tym razem nie odpadają w przedbiegach!
Westchnąłem ciężko. Sala ćwiczeń miała około dwustu metrów kwadratowych, ale sprawiała wrażenie większej dzięki całej tej iluzorycznej scenerii na ścianach. Drzewa, skały, nawet wysokie trawy poruszane nieistniejącym wiatrem – to wszystko otaczało teraz załogę, z którą się czaiłem. Razem z Harrisem było nas tam zaledwie sześcioro przeciwko trzydziestce rekrutów, ale to i tak nie miała być uczciwa walka.
Koty weszły na salę. Każdy z nich wziął tracha ze stojaka. Polecono im patrolować obszar w dalszym zakątku sali ćwiczeń. Grupą dowodziła adiunkt – chuda kobieta o wielkich oczach i małych, zaciśniętych ustach. Kazała im ruszać naprzód, jednak sama nie weszła do pomieszczenia.
Będąc doświadczonym żołnierzem Legionu Varus, mogłem poradzić tym nieszczęśnikom, by nie spuszczali z oczu swojego oficera, jeśli potrzebują wskazówek. Wszystko, co robiła ta kobieta – albo czego nie robiła – mogło decydować o ich szansach na przetrwanie.
– Nie strzelać, żołnierze! – rozkazał Harris przez komunikator. – Niech maluchy podejdą jak najbliżej. Chcemy im napędzić stracha!
Napędzić stracha? A to dobre! Przecież zamierzaliśmy ich roznieść na strzępy. Po raz pierwszy mój nastrój uległ zmianie. Patrzyłem, jak zdezorientowani rekruci postępują naprzód. Rozglądali się przezornie, ale najwyraźniej nie byli w pełni świadomi grożącego im niebezpieczeństwa. Rozwalenie ich bez ostrzeżenia wydawało się nie w porządku.
Wyciągnąłem rękę i podregulowałem celownik mojej broni na wąską wiązkę. Niemal natychmiast poczułem na ramieniu klepnięcie.
– Będziesz chciał mnie wyrolować? – zapytał cicho Carlos, trochę za bardzo zbliżając swój hełm do mojego.
– Na pozycję, żołnierzu! – odparłem. – Szykuje się prawdziwa walka!
– Jasna cholera, McGill!
Carlos odsunął się i odczołgał na brzuchu od mojego stanowiska.
Miałem ochotę się roześmiać. Oto jeden z tych nielicznych, którzy znają mnie na wylot.
Uważnie wypatrywałem celu z działem opartym na sztucznej skale, aż namierzyłem zbliżający się pluton. Miałem rozpocząć od szerokokątnego strzału, który poraziłby wszystkich na przedzie stożkowatym promieniem wrzącej plazmy. Zasadzka i zlikwidowanie połowy grupy przy pierwszej salwie były częścią procedury.
Jednak zamiast tego wycelowałem na tyły, gdzie czaiła się z pistoletem chuda adiunkt, wyglądająca na mocno spiętą.
Oczywiście wiedziała, co jest grane. Wiodła swój pluton prosto w zasadzkę, żeby dać im „lekcję”.
– McGill prowadzi! – powiedział Harris. – Strzelaj, gdy będziesz gotowy, bombardierze!
Nie byłem w stanie oddać czystego strzału. Rekruci gonili wokół beztrosko, zbijając się w gromadki i nawet nie zachowując odległości od siebie nawzajem. Patrzyłem, jak poszturchują jedni drugich i zaśmiewają się do rozpuku. Musiałem przyznać, że tym szczeniakom przydałoby się małe szkolenie.
– McGill, co jest? – zapytał Harris sekundę później. – Wal, człowieku!
To było jak nawlekanie igły wężem strażackim. Przesunąłem lufę w prawo, a potem w lewo. Cholera, ta adiunkt była chuda jak szczapa! Sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, co się kroi.
W końcu dostałem szansę na czysty strzał i od razu ją wykorzystałem. Strumień jaskrawej energii pokonał krótką odległość pomiędzy dzielącymi nas zbieżnymi liniami. Minął kilkoro zaskoczonych rekrutów i precyzyjnie trafił adiunkt w górną część ciała. Głowa kobiety całkiem wyparowała, a wraz z nią spłonęła większość jej wąskich ramion.
Mój tata zwykł opowiadać o tym, jak kury dalej gonią po podwórku, kiedy ucina się im łby. W tym przypadku było całkiem inaczej. Adiunkt padła na podłogę, martwa jak kamień. Za to pozostali rekruci z jej plutonu z pewnością przywodzili mi na myśl spanikowany drób, gdy pospiesznie szukali kryjówek, wrzeszcząc na siebie.
Otaczający mnie niegodziwi kamraci celowali, ale wstrzymywali ogień, czekając na rozkaz. Na naszą korzyść działały ciężkie pancerze, doświadczenie i zaskoczenie. Jednak rekruci mieli nad nami pięciokrotną przewagę liczebną.
– Co to miało być?! Nie strzelaj jak pieprzony cykor! – zażądał Harris. – Rozwal tych z pierwszego szeregu, zanim się rozbiegną!
Odłożyłem na bok swoje działo plazmowe i odłączyłem grzałkę. Parując, wypadła na zakamuflowany pokład. Leżała tam, skwiercząc i delikatnie dymiąc.
– Bombardier zgłasza usterkę broni – oznajmiłem ze spokojem. – Powtarzam, bombardier McGill zgłasza…
– Niech cię szlag, McGill! – ryknął Harris. – Na żarty ci się zebrało? Cała reszta ma strzelać bez rozkazu! Roznieście ich w pył!
Otworzyli ogień