Sedno. Marek Stelar
– Taak, z pewnością coś dziabnęli. Krzyż Południa – prycha pogardliwie. – Błagam...
Patrzę na niego, a potem w okno. Coś zwraca moją uwagę. Czerwona, żarząca się, przerywana linia. Długa czerwona krecha, potem króciuteńka przerwa i znowu krecha, potem przerwa i tak bez końca. Jest wyraźnie widoczna, nawet pomimo odbijającego się w szkle światła padającego spod sufitu. Nie ma potrzeby przyciskać nos do szyby i osłaniać twarzy dłońmi.
– Niech pan spojrzy – pokazuję to Kurczykowi.
Odwraca twarz niechętnie. Przez chwilę przygląda się temu dziwnemu zjawisku, widzę, jak jego głowa prawie niedostrzegalnie porusza się, kiedy śledzi długie linie i zatrzymuje, gdy następuje przerwa. Jak dziecko obserwujące pociąg towarowy i liczące wagony.
– Co to może być? – pytam Pana Mądralińskiego.
– Linie energetyczne – odpowiedź jest niemal natychmiastowa i zdecydowana. – Biegną wzdłuż torów. Tam musi być jakaś podrzędna droga równoległa do linii kolejowej, słupy stoją wzdłuż niej.
– To możliwe – przytakuję, dziwiąc się sobie trochę, że sam na to nie wpadłem. – Tak, to całkiem rozsądne wytłumaczenie. Niskie napięcie, cztery dziesiąte kilowolta. Tylko czemu są czerwone? One świecą. Żarzą się.
– Nie mam pojęcia, co się może z nimi dziać.
– Niech pan coś wymyśli – proponuję.
– Ognie świętego Elma? Spięcie? Jakaś plazma? A może to zorza polarna? Proszę sobie wybrać – uśmiecha się do mnie.
– Zorza odpada. Spięcie? Spięcie wygląda inaczej. Plazma? Hmm... I ten zapach... Czuje pan ten zapach?
– Jaki zapach?
– Taki... Taki elektryczny właśnie. To z klimatyzacji?
Kurczyk pociąga nosem. Delikatnie, bez świstu powietrza, a tym bardziej bez towarzyszącego mu smarknięcia, robi to dystyngowanie, jak doświadczony kiper badający bukiet wina.
– Faktycznie – krzywi się lekko, tak jak kiper, kiedy wino jest niezbyt udane albo zaczęło się już psuć. – Coś jak zjonizowane powietrze. Może to burza? A skoro tak, to może jednak ognie świętego Elma?
– Możliwe – bąkam pod nosem.
Wyjaśnienie jak każde inne. Ale czy prawdziwe? Chyba przestaje mnie to nawet obchodzić. Moje zaciekawienie gaśnie. Entuzjazm mija. To i tak było zabijanie czasu.
Z głośnika znów zaczyna sączyć się cudowny, ociekający słodyczą głos. Powtarza wszystko to, co było nam już od dawna wiadome, czyli skąd, dokąd i czym jedziemy, ale tym razem na koniec następuje niemiła niespodzianka. Po słowach: „następna stacja” śliczny głos zmienia się na generowany elektronicznie skrzek przypominający słowo „Choszczno”.
Kurczyk parska śmiechem.
– A to Polska właśnie – chichocze jak dzieciak. – Profesjonalny marketingowo tekst, lektorka z ładnie ustawionym głosem, co jest rzadkością. Znaleźli nawet prawdziwego Anglika z dobrym akcentem. A na koniec cały efekt spieprzony Ivoną, która ma zapalenie krtani i w dodatku nałykała się helu. Czy w tym kraju nic nie da się zrobić dobrze do końca? – pyta mnie, ale to pytanie jest retoryczne, więc nie odpowiadam.
Myślę o żonie Barcza. O jej oczach, większych niż normalnie, kiedy patrzyła na mnie ostatni raz. O języku; ciętym, ciepłym, swawolnym i doprowadzającym mnie do ekstazy, który tamtego dnia był nabrzmiały i siny i wystawał z jej ust jak kawał zepsutego mięsa. Myślę o tym i nie mogę przestać...
Myśl, Sebciu, myśl, faktycznie masz o czym myśleć… A ja opowiem ci, co zrobił kiedyś Turwid. Taki przykład z jego bogatej przeszłości. Przykład idealny, obrazujący doskonale, jaki Turwid jest. Jak ta definicja Kurczyka. Precyzyjna i celna jak pocisk wystrzelony z drona w pędzący po pustyni samochód z bojownikami ISIS. Ten przykład, który ci zaraz podam, też doskonale charakteryzuje go jako człowieka. Jako człowieka... Hmm... Jak już wiesz od Kurczyka, Turwid jest aktorem. Przyznajmy: jest aktorem znakomitym. Jest aktorem wielkim. Taki talent zdarza się rzadko. Ale talent to jedno, a człowiek to drugie. W przypadku, o którym ci opowiem, fakt, że Turwid jest aktorem, dobrym aktorem, ma znaczenie marginalne. Ma znaczenie o tyle, o ile bycie aktorem było Turwidowi potrzebne w tamtej chwili, by zrobić to, co wtedy zrobił. A było to tak:
Pewnego razu w odległej Warszawie aktor Turwid wzrastał w siłę, niszcząc wszystko na swej drodze. Był już ustawiony w życiu materialnie i zawodowo. Wiesz, Sebciu, ile płacą aktorowi klasy Turwida za kilka sekund udawanej rozmowy przez telefon, tylko że przeprowadzonej w przerwie filmu albo przed wiadomościami? Dużo. Pod względem zawodowym było podobnie – nie miał prawa narzekać, choć nie byłby Turwidem, gdyby nie narzekał. Nieważne. Chodzi o to, że mimo tego wciąż było mu mało, wciąż był głodny sukcesu. Niby ludzka rzecz, ale przesada zawsze jest szkodliwa. W przypadku Turwida również. Pewnego razu w stołecznym Teatrze Koło, w którym Turwid pracował, pewien znany reżyser zdecydował się wystawić adaptację jednej ze sztuk Ibsena, ale w bardzo nietypowym, zdekonstruowanym ujęciu. Coś jak Balladyna Hanuszkiewicza w starych, dobrych czasach: skórzane kurtki, motocykle i bajery... Turwid zobaczył w tym swą szansę. Chciał grać główną rolę. On jej pragnął, jak inni pragną dziecka, wygranej w totka albo zdrowia. Jak chłopcy marzą o lataniu, a dziewczynki o byciu księżniczką. Pożądał tej roli całym sobą, bo Turwid jest bardzo emocjonalnym człowiekiem. Jest człowiekiem... Nie dostał jej. Nie miał jej dostać, bo mimo swego talentu i dorobku, mimo swego mistrzostwa i kunsztu, nie pasował do koncepcji reżysera. Zdarza się. Chodził Turwid do dyrektora teatru, bo reżyser nie chciał z nim już gadać, chodził i prosił, jęczał, zaklinał, szantażował, mendził i szlochał. Turwid – Ronaldo teatru. Dyrektor nazywał się Czuma, był dyrektorem od wielu lat, pod jego rządami teatr prosperował jak żaden inny. To teatr miejski, a nie prywatny, co prawda, ale nie o to chodzi; był niezwykle popularnym i często odwiedzanym miejscem. Teatr Koło to był Czuma, a Czuma to był Teatr Koło. A w tym Kole był też Turwid. Był tam na etacie, zawinął do Koła jak do spokojnego portu po burzliwym rejsie po innych stołecznych teatrach, z których odpływał w chwale wielkiego aktora, lecz niesławie fatalnego we współpracy człowieka. Bo Turwid nie musiał grać w teatrze, ale chciał w nim grać. Czuma, zmęczony nagabywaniem przez Turwida, obiecał mu w końcu dla świętego spokoju, że dostanie tę rolę. Że wybłaga ją u reżysera. Turwid kazał mu to sobie obiecać, więc Czuma obiecał. Kazał przysiąc. Więc przysiągł. Na własne życie. „Na własne życie przysięgam, Jacuś, tylko nie męcz mnie już”. Ale Czuma nie wybłagał. Nie dał rady, nawet się zresztą za bardzo nie starał, bo wiedział, że sprawa jest z góry przegrana. To nie on był w tym przypadku od koncepcji, on tylko udostępniał scenę i paru aktorów. Ale nie Turwida. Nie Turwida...
I Turwid ciężko przeżył tę zdradę... Rolę dostał inny znakomity aktor, choć nie tak znakomity, jak Turwid. Ale rolą tą dowiódł, że niewiele Turwidowi ustępuje, a przy tym jest młodszy, ładniejszy i zapewne tylko kwestią czasu jest, kiedy mistrza prześcignie. Tego było dla Turwida za wiele. Kiedy to się stało, w jego sercu pojawiła się sącząca jad zadra, a w głowie plan zemsty. Wyrafinowanej – przynajmniej w jego mniemaniu. W teatrze pracowała niejaka Joasia Czako. Była makijażystką, fryzjerką, była miłym, pustym, lecz cholernie powabnym dziewczątkiem, z tego ostatniego powodu zwanym przez personel techniczny teatru, a także przez aktorów „Laleczką Czako”. Turwid pannie Czako imponował. Był w końcu wielkim aktorem, a ona miłym, pustym dziewczątkiem, ocierającym się o wielki świat, w skrytości ducha marzącym o przepoczwarzeniu się w aktorkę, tak jak mała, włochata gąsieniczka przepoczwarza się w pięknego motyla, imago: owada doskonałego. I Turwid zrobił jej to samo, co Czuma zrobił jemu. Obiecał jej. Obiecał, że pomoże jej zostać aktorką, wiedząc, że tego nie zrobi. Obiecał, że powie jej, zdradzi,