Sedno. Marek Stelar
niż jakąkolwiek kobietę w swoim życiu, albowiem bracia i siostry uwierzcie bądź nie – istnieją i tacy faceci. A może samochód jest służbowy i kierowca boi się utraty pracy, którą zabierze mu bezwzględny szef, nie zważając na jego trudną sytuację, kurwa, nie wiem: żona w ciąży, chore dziecko... A może nawet na tylnym siedzeniu samochodu, w małym foteliku śpi to jego dziecko, a on, stojąc między nim a lokomotywą w jakimś stuporze uniemożliwiającym jakikolwiek ruch, jeszcze się łudzi, że nie stanie się to, co zawsze w takich przypadkach się dzieje. Dzieje się koszmar. Potem, gdzieś tam w mojej głowie, kierowca zmienia się w samobójcę, którego w ostatniej chwili wypatrzył na torze maszynista. Ludzką sylwetkę wymacaną snopem światła padającego z reflektorów lokomotywy, skurczoną postać pełzającą po torach i usiłującą przybrać najlepszą pozycję do śmierci, pragnącą zrobić coś wreszcie dobrze i porządnie, po raz pierwszy i zarazem ostatni w swoim zasranym, przegranym i nieudanym życiu. Postać, która za chwilę zmieni się w rozwłóczone po torowisku skrwawione ludzkie szczątki.
Niewiarygodne, ile myśli może przelecieć przez mózg w takim momencie, w jakim właśnie jestem, przylepiony spoconym policzkiem do zimnej ściany toalety. Tak krótkim, tak strasznym i takim ostatecznym momencie. Jakby czas się nagle zatrzymał, równocześnie płynąc. Wszystko staje. Wszystko, prócz twoich myśli, które ścigają się z nim w niepojętym umysłem wymiarze albo właśnie poza nim, poza jakimkolwiek wymiarem. I kiedy ten wyścig w mojej głowie kończy się, a ja czuję, że czas zaraz ruszy, by stało się nieuniknione, wciąż mam nadzieję, że to nic. Nic... Obcy człowiek, nawet dziecko, które wciąż jest wyborem: ono albo ja, choć szanse z oczywistych względów miałbym wyłącznie ja, a nie ono. Wciąż mam nadzieję, że to, co się dzieje z pociągiem, dzieje się przez głupie półtorej tony stali, szkła, plastiku i gumy albo sto kilo mięsa i kości w osi toru, pomiędzy dwiema szynami, po których się toczyłem ku swemu przeznaczeniu. A może nawet te piętnaście czy dwadzieścia kilo w małym, styropianowym foteliku przypiętym pasami do tylnego siedzenia, otoczone tymi blachami, szkłem, plastikiem i gumą; dwadzieścia kilo mięsa, którego los jest już przesądzony. Trudno. Życie. Takie rzeczy się zdarzają. Wiem to i wiem też, że nie jestem w stanie nic z tym zrobić, dlatego w tym czasie poza czasem, w którym jestem, wolę myśleć o małej istocie w styropianowym foteliku jako o mięsie właśnie. Wierzę, że nawet jeśli tam faktycznie jest, to śpi. I wciąż też wierzę, że jeśli to coś na torach nie jest samobójcą, samochodem ani dzieckiem, nie jest dwudziestoma kilogramami mięsa, to i tak jest czymś, z czym rozpędzony pociąg poradzi sobie bez trudu. Czymś, co zmiecie z torów – bez jakiejkolwiek szkody dla mnie – w mgnieniu oka. W sekundę. W pół. W ułamek...
Czas rusza.
Tak naprawdę to wszystko musi trwać góra kilka sekund. Moje myśli, mój strach, ciemność, dygot, pisk i krzyki ludzi zza ściany. Samochód, dziecko w foteliku, samobójca kładący głowę na szynie albo układający się dla pewności na obu. Słyszę wycie syreny naszej lokomotywy. Jest przeraźliwe i czuję jego drżenie na ścianie, do której przytknięty jest mój policzek. Drgania nakładają się na siebie, ich amplituda wzrasta, wzbudzając we mnie koszmarne uczucie zapadania się do środka. Jakby moja czaszka zbudowana była z ruchomych paneli, które właśnie zaciskają się na mózgu, a żebra składały się jak parasol, miażdżąc serce i płuca. Po chwili słyszę drugie wycie, cichsze, o nieco innym, odrobinę niższym tonie. I nie czuję już na policzku kolejnych drgań i stąd wiem, że rozpaczliwego ryku nie wydała nasza lokomotywa, tylko inna. Ta nadjeżdżająca z naprzeciwka. I już nie wierzę. Nie wierzę, bo wiem. Wiem, że nie będzie samochodu, kierowcy, styropianowego fotelika z dzieckiem, nie, nie z dzieckiem, tylko z dwudziestoma kilogramami mięsa...
W głowie błyska mi nagle obraz twarzy żony Barcza. Nie tej ładnej twarzy, którą znałem, którą całowałem i którą gładziłem swoimi palcami architekta, tylko tej wykrzywionej cierpieniem, z niewidzącym spojrzeniem szklistych oczu wbitym w coś, czego nie może wyobrazić sobie żaden żywy człowiek, choć często próbuje to robić. Próbuje, by to coś oswoić. Oswoić, by znieść myśl, że to w końcu nastąpi. Ta nicość. Nicość przez wieczność, choć wieczność nie ma tu znaczenia. Wieczność w tym aspekcie istnieje wyłącznie z punktu widzenia, w którym jesteśmy, zanim nadejdzie nicość. Z punktu widzenia zwanego życiem. I gdybym miał pewność, że gdy skończy się życie, nie będę świadomy ani tej nicości, ani tej wieczności, w jakiś sposób pocieszyłoby mnie to. Uspokoiło. Dało ukojenie.
Żona Barcza, wpatrująca się we mnie wciąż z tym samym wyrazem twarzy, gładzi mnie po głowie łagodnym, matczynym ruchem, a potem czas i pociąg się zatrzymują, jest tylko huk i ból.
STACJA DRUGA: JACEK TURWID
Otwieram oczy. Szeroko.
Otwieram szeroko oczy i wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wszystko dookoła mnie jest w porządku, ale wyłącznie dookoła, bo we mnie, w mojej odrętwiałej z przerażenia duszy, nic się nie zmienia. Nie zmienia się nic, z wyjątkiem tego, że żona Barcza znika z moich myśli. Zapewne chwilowo. Zamiast o niej myślę teraz o kanarku. Małym, żółtym kanarku trzepoczącym skrzydełkami w klatce, o którą obija się z brzękiem prętów, a małe, czarne oczka błyszczą przerażeniem. Serduszko trzepoce równie szybko jak skrzydełka. Myślę, jak bardzo ptaszek chce się z tej klatki wydostać. I myślę, że jeśli to mu się uda, tylko pogorszy swoją sytuację. Kiedy odzyska wolność i uleci w słoneczną przestrzeń za prętami klatki i za oknem, zginie. To nie tak, że nie będzie potrafił latać po miesiącach spędzonych na kijku w ciasnej klatce. Będzie potrafił. To nie tak, że nie będzie umiał znaleźć pokarmu i umrze z głodu. Będzie umiał. Ale tego nie zrobi, bo kilka chwil po tym jak odzyska wolność zostanie zadziobany przez inne ptaki – szare, bure wróble, które rzucą się na niego, bo jest żółciutki jak cytrynka.
Bo jest inny. Inny niż one.
Czasem klatka jest bezpieczniejsza niż to, co jest poza nią. Bezpieczniejsza niż wolność. Czasami wolność jest gorsza od niewoli. I tylko od ciebie zależy, co jest ci droższe: ciasna, ale własna klatka czy słoneczna przestrzeń za oknem.
Oraz wróble, które tam na ciebie czyhają…
Pociąg wciąż jedzie przed siebie i huczy. Hałas wydobywa się gdzieś spode mnie, więc odruchowo zerkam w dół. Siedzę na czystej jeszcze muszli oparty plecami o ścianę za sobą. Czuję konsternację. Zdarzało mi się zasnąć w różnych zaskakujących miejscach, ale na kiblu jeszcze nigdy… Aż wybucham śmiechem, a potem uśmiech gaśnie, zamiera mi na ustach, kiedy uświadamiam sobie, jak bardzo muszę być zmęczony. Jak bardzo trzeba być zmęczonym, żeby pozwolić sobie zasnąć w takim miejscu, w takiej pozycji i przy takiej czynności. Zerkam na zegarek. Dwie minuty po pierwszej. Nie jest późno jak dla mnie, ale mój deficyt snu z ostatnich kilku miesięcy robi swoje. Odpadam. Odpadam, lecz jestem zbyt zmęczony i zmaltretowany psychicznie, żeby odpaść na dobre i pospać choć kwadrans. Nawet pięć minut. Chociaż te marne pięć minut...
Wstaję, doprowadzam się do porządku i, wciąż nie mogąc uwierzyć w realizm snu i jego okoliczności, wracam na swoje miejsce, przecierając wierzchem dłoni szczypiące z niewyspania powieki.
– Wygląda pan tak samo, jak wtedy, kiedy wrócił pan z toalety poprzednim razem – zauważa Kurczyk, obrzucając mnie dokładnie takim samym spojrzeniem, jak w chwili, o której teraz mówi.
Stoję w przejściu koło naszych foteli i rozglądam się po wagonie.
– Powiedzmy, że miałem powtórkę z rozrywki – rzucam nonszalancko, choć drogo mnie ta nonszalancja w głosie kosztuje.
Dwadzieścia kilo mięsa w styropianowym foteliku. Żona Barcza. Zabijam czas.
– Naprawdę? – pyta Kurczyk zdziwiony. – Ja nie czułem żadnego szarpnięcia.
– Naprawdę – potwierdzam. – Tylko tym razem to było po prostu gwałtowne wybudzenie