Sedno. Marek Stelar

Sedno - Marek Stelar


Скачать книгу
Zwłaszcza TYM instynktem.

      Łysy chłopak z lekką nadwagą, którą większość ludzi bierze za efekt pakowania na siłce, a która jest wyłącznie skutkiem żarcia kebabów z dużą ilością sosów. Ma na sobie koszulkę firmy FTP, czyli Fidelis Tibi Poloniae, czyli Tobie wierni Polsko, koszulkę-kolaż motywów powstańczych i ogólnonarodowych. Prym wiedzie wymachujący szablą husarz dosiadający zakutego w blachy konia przypominającego transporter opancerzony albo przedziwną machinę wojenną rodem ze steampunkowej wizji postapo. Na szyi chłopaka wisi czarnobiały szalik Legii Warszawa. Ewidentnie kibol, do bólu archetypiczny. Na szczęście nie jest pijany, a przynajmniej nie w sztok.

      Dwóch facetów: jeden w średnim wieku z łysiną na czubku głowy, drugi dużo młodszy, ubrani po warszawsku, z wbitymi w okno obojętnymi spojrzeniami z delikatnie skrzącym się w nich pytaniem „Co ja robię w tym chlewie?”. Siedzą obok siebie, przyciszonymi głosami wymieniając zdawkowe uwagi w przerwach między wpatrywaniem się w okno. Tacy ludzie jak oni bywają na najlepszych stołecznych imprezach, a kiedy się na nich spotykają, muskają się policzkami całując powietrze w okolicach swoich uszu z cichym „mła”.

      Kędzierzawy mężczyzna w nieokreślonym wieku i obojętnym spojrzeniu czarnych oczu. Siedzi wciśnięty w swój kąt, obejmując się ramionami wpół, jakby marzł. Zwracam uwagę na jego dłonie – są wielkie, o takich dłoniach marzy każdy koszykarz. Nieogolone policzki ma lekko zapadnięte, stan jego zarostu może świadczyć o tym, że albo zapuszcza brodę, albo nie dba o swój wygląd. Wnioskując po jego garderobie, stawiałbym jednak na to drugie.

      I inni. Tacy różni i tacy sami. Dzieli nas wszystko, łączy nas ten nieszczęsny pociąg i ta nieszczęsna noc, którą mamy wspólnie w nim spędzić.

      Zamykam się w toalecie i jestem jej niemal wdzięczny, jestem wdzięczny wychodkowi za chwilę wytchnienia, spokoju i ciszy. Czuję ciarki. Ja, klaustrofobik, odnajduję przyjemność w przebywaniu w ciasnym jak szafa, jak pionowa komora chłodni na zwłoki, pomieszczeniu bez okna. Oto do czego zostałem doprowadzony... Nie zdążam nawet spojrzeć w lustro, by ujrzeć w nim swoją zmęczoną twarz, kiedy wstrząs rzuca mną o zimną, stalową ścianę. Jest lekki, ale porządnie mnie wystrasza. A potem nic się nie dzieje. Stoję na szeroko rozstawionych nogach, z bijącym sercem, z rękami wyciągniętymi przed siebie jak ślepiec wrzucony w obcą, nieznaną sobie przestrzeń, której nie potrafi odczytać pozostałymi mu zmysłami. Moje mięśnie są napięte. Moje mięśnie są gotowe. Ja jestem gotowy na następny wstrząs, ale on nie następuje. Panuje cisza, pociąg stoi, jak stał wcześniej, nie rusza się, nie drgnie nawet o milimetr. Słyszę tylko jeden gniewny okrzyk stłumiony ścianami wagonu, dochodzi gdzieś z zewnątrz. Rozluźniam się, rozluźniam mięśnie, drżą jeszcze przez chwilę, jakby przeszedł przez nie słaby prąd. Załatwiam sprawę, z którą tu przyszedłem, myję ręce, unikając spoglądania w lustro, a potem wracam na miejsce.

      – Nie zaskoczyło to pana w najmniej spodziewanym, za to najbardziej krępującym momencie? – pyta mój sąsiad, obrzucając mnie uważnym spojrzeniem. – Nie jest pan mokry, to chyba się panu udało?

      – Co to było? – odpowiadam pytaniem, stojąc oparty o swój fotel.

      Chcę jeszcze chwilę postać, a tak naprawdę pragnę być gotowy do natychmiastowej ucieczki.

      – Ktoś mówił, że zmiana lokomotywy. Zepsuła się, zanim jeszcze pociąg w ogóle wyjechał w trasę – człowiek siedzący na miejscu obok mojego krzywi się i kręci głową. – Co za kraj...

      – Nie zepsuła się – mówię.

      – Nie? Skąd pan to wie?

      – Bo tu mieszkam... – wzruszam ramionami zajmując wreszcie miejsce i usiłując przyjąć w nim jakąś wygodną pozycję, która oszczędzi mi drętwienia nóg i skurczu mięśni pleców przynajmniej przez najbliższy kwadrans.

      Nie myślę już o ucieczce. Ucieczka na nic się zda. Tylko mi się wydaje, że stojąc będę gotowy.

      – Pan jest ze Szczecina? – pytanie jest bez sensu, przecież przed chwilą udzieliłem na nie odpowiedzi, lecz zanim udzielam jej ponownie, pada drugie. – To u was normalne?

      – Tak, jestem ze Szczecinie. Nie, to nie jest normalne. Mówię o tym szarpnięciu. Zmiana lokomotywy jest normalna. Skład podstawiany jest z wagonowni na Wzgórzu Hetmańskim. Manewrówką. Elektrowóz przyjeżdża z Portu Centralnego, od drugiej strony, z prawobrzeża, tam jest lokomotywownia. I już, zagadka wyjaśniona. Tylko maszynista się nie popisał.

      – No nie, nie popisał się – przyznaje mój sąsiad. – Nie słyszał pan, jak na niego bluzgali tamci w kaskach, na zewnątrz... Tudzież nasi współpasażerowie...

      – Wyobrażam sobie – uśmiecham się słabo, rozglądając się wokół.

      Jeden z „warszawiaków”, ten starszy, łysawy, wstaje i kręci się wokół siebie, wpatrując się w coś na swoim siedzeniu. Szalik wisi mu u szyi, skręcony jak makaron, plącząc się pod pachą. Mój sąsiad widząc, że przypatruję się komuś, wygląda ciekawie znad oparcia, unosi wysoko brwi i dyskretnie wskazuje mi warszawiaka.

      – Widzi pan tego tam? – pyta.

      – Widzę – odpowiadam tak samo cicho i kiwam głową, też ledwo dostrzegalnie, bo czuję, że za chwilę usłyszę coś ciekawego i niekoniecznie grzecznego. – Właśnie na niego patrzę. A co?

      – Znam go. To znaczy wiem, kim on jest. I coś panu o nim powiem, ale zacznę nieco naokoło. Wie pan co to jest definicja? Niech pan nie odpowiada, przecież wiem, że pan wie. Ale definicja definicji nierówna. Chodzi o to, żeby opisać jakieś, ja wiem, na przykład zjawisko, w możliwie najkrótszy, a równocześnie jak najbardziej wyczerpujący sposób. Musi być krótka i pojemna, a także trafna. Jak dla mnie najlepszą definicją ze wszystkich jest „Wierzę w Boga”. Credo, Skład Apostolski. Mógłbym nawet powiedzieć, że w pewnym sensie jestem fanem tej modlitwy, wie pan? To wyznanie wiary, proszę pana, jest dla rzymskich katolików skomasowaną do kilkudziesięciu słów esencją chrześcijaństwa. Krótki opis męki Pańskiej, wyznanie wiary w Boga pod trzema postaciami, wskazanie roli Matki Bożej Dziewicy, wiara w zmartwychwstanie, Kościół, obcowanie świętych i tak dalej. Może nie w tej kolejności, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że dwa tysiące lat tradycji chrześcijaństwa, filozoficzne odkrycia doktorów Kościoła i wyjątki z papieskich edyktów zostało zbite w jednej modlitwie, rozumie pan? I nie chodzi o to, czy ktoś wierzy w Boga, czy nie. To jest genialne. Trafne. Krótkie, jak na treść, którą de facto oddaje, czy też właśnie: definiuje. No, nie jest tak? Niech pan sam przyzna, nie jest? I ja mam, proszę pana, definicję tamtego gościa. Równie krótką, trafną i oddającą istotę rzeczy.

      – Jak brzmi ta pańska definicja? – pytam z uprzejmym, ale autentycznym zainteresowaniem, bo księgowy zaczyna mnie zaciekawiać.

      – Skończony chuj – kiwa z przekonaniem głową i opiera się o zagłówek fotela, zamykając oczy. – Tak brzmi moja definicja tamtego człowieka.

      Potem otwiera jedną powiekę, spogląda na mnie tym okiem, które się spod niej wyłoniło jak obiektyw spod przesłony nastawionej na długi czas naświetlania i nie odwracając głowy, mruczy:

      – Sam pan powiedział, że lubi wyrażać się precyzyjnie?

      – To prawda – potwierdzam, lekko zszokowany. – A pańska wypowiedź spełnia wysokie kryteria, jeśli chodzi o jej precyzję. Naprawdę wysokie, muszę to przyznać. Kim on jest, oprócz tego, że skończonym chujem?

      – Naprawdę pan go nie kojarzy?

      – Nie.

      – To wybitny aktor. Nazywa się Jacek Turwid.

      – Nie chodzę do kina. Zwłaszcza na polskie filmy. Nie mam czasu.

      – To warszawski aktor teatralny, ale często grywa w


Скачать книгу