Syn nieskończoności. Adam Silvera
nie poddaliby się bez walki, ale ja jednak bardzo cenię swoje życie i wolałbym się z nim nie rozstawać.
– Wasz kumpel chciał poznać moją historię – odpowiada Orton. – Miałem dosyć tego, że wszyscy traktują mnie jak worek treningowy, więc zostałem bogiem.
– Nie po to tu przyszliśmy. – James ciągnie Ortona za rękaw.
– Niebiańscy rodzą się z blaskiem, lecz przyjęcie mocy jest aktem prawdziwej odwagi. Cieniasy próbują i umierają. – Orton zaciska dłoń w pięść. – Jestem potężniejszy od innych.
Chłopak może sobie gadać o swojej wyższości, ile chce, ale wcale nie trzeba takiej znowu wielkiej mocy, żeby pokonać trójkę nastolatków, którzy sami nie mają żadnych zdolności. Pasażerowie odsuwają się, a ja w końcu wpadam w totalną panikę, zaczynam błagać o pomoc. Niestety tylko kilka osób krzyczy do Ortona, żeby dał nam spokój, a inni wyciągają telefony, żeby nagrywać. Może gdybym był ich ulubionym serialem, który zaraz zostanie skasowany, bardziej by ich to obeszło. Niestety zaistnieję w ich życiach tylko jako nagłówek, o którym zaraz zapomną.
To szaleństwo. Chociaż strzelali do mnie egzekutorzy, teraz strach ściska mnie mocniej. W tamtej bójce byłem tylko obserwatorem, pozbawioną imienia i twarzy osobą, która wtapia się w tłum i albo staje się przypadkową ofiarą, albo zyskuje historię o tym, jak udało mu się przeżyć. Teraz jednak jestem celem.
Orton staje przed twarzą mojego brata, ich nosy się stykają.
– Odsuń się – mówi Brighton.
Rozdzielam ich, bo nie pozwolę, by ktoś tak robił mojemu bratu. Zawsze byłem słaby z biologii, ale nawet ja wiem, że serce nie powinno bić tak szybko i tak gwałtownie.
– Wygrałeś. Jesteś bogiem. Już się zamykamy.
Orton szczerzy zęby i wyciąga do mnie rękę.
– Rozejm.
Zauważam dwie głębokie, świeże blizny na jego przedramieniu, niemal chirurgiczne, lecz czystsze. Ściskam jego dłoń, bo się boję, dobra? Orton zabiera swoją i odwraca się do Jamesa.
– Przymierzaliście się do użycia swojej mocy – mówi.
Kręcę głową.
– Słucham? Przecież my nie mamy mocy, nie musicie się o to martwić…
Gryzę się w język, ale już za późno. Widmo uśmiecha się ponuro i wiem, że nawaliłem. Powinienem był skłamać, bo prawda nie satysfakcjonowała Ortona. Jego zdaniem pewnie powinniśmy się mu ukłonić.
Orton chwyta mnie za rękę i rzuca na drzwi pociągu, uderzam głową o słupek; zaraz będę mieć guza. Ląduję twarzą w kałuży czyjejś zimnej kawy, ślina cieknie mi na podłogę. Wciągam głęboko powietrze, próbując się podnieść, ale brakuje mi tchu. Kręci mi się w głowie, mam świszczący oddech, w oczach stają mi łzy. Czuję dotyk na ramieniu i wzdrygam się na myśl, że to znowu Orton, ale to tylko Prudencia chce zapytać, czy wszystko w porządku.
W pociągu rozpętuje się chaos.
Brighton rzuca się na Ortona – jesteśmy do siebie aż tak głupio przywiązani – ale jakimś cudem przelatuje przez ciało widma jak przez projekcję. To nie ma sensu. Przenikanie przez ciała stałe jest mocą niebiańskich, widmom nigdy nie udało się ukraść tej zdolności.
Wstaję, bolą mnie plecy. Szkoda, że pasażerowie nie kiwną nawet palcem, żeby nam pomóc. Zamiast tego tylko filmują. Prudencia unosi rękę, jakby chciała uderzyć Ortona, ale on kopie ją w brzuch i dziewczyna upada na mnie.
– Żyjesz? – pytam.
Prudencia wskazuje Brightona, który podnosi się, czerwony na twarzy, i atakuje widmo od tyłu. Orton obraca się, chwyta Brightona za gardło i ciągnie do drzwi. Zaraz przenika przez nie i najwyraźniej zamierza wyrzucić mojego brata z pociągu.
– BRIGHTON!
Drżę na całym ciele, moja temperatura rośnie jak przy gorączce. Zęby mnie bolą, w głowie dudni, w gardle piecze, a obite usta zaczynają puchnąć. Jestem trochę za młody na zgagę, ale nie potrafię inaczej opisać tego pieczenia w piersi. Oczy zachodzą mi mgłą, jakbym szedł przez obłoki pary. Ten pomruk we wnętrzu mojego ciała przechodzi do melodyjnego crescendo, a potem wszystko mija. Nie mam pojęcia, jak mocno oberwałem – może adrenalina nie pozwala mi poczuć pełni bólu. Jednak mam świadomość, że mój brat zaraz wyląduje na torach, wyrzucony przez jakiegoś szaleńca, i ogarnia mnie lęk, że gdy następnym razem go zobaczę, będzie martwym, nierozpoznawalnym trupem. Nigdy w życiu nie byłem tak przerażony.
Moja pięść zajmuje się ogniem.
Płomienie są szare i złote, a bije od nich taki żar, że najgorszy upał latem to przy tym pikuś, lecz moja skóra się nie topi. Jakimś cudem nic mi nie jest. Nawet nie próbuję odruchowo strząsnąć tego ognia. Blask przykuwa uwagę wszystkich pasażerów, którzy zamierają; nawet widmo robi krok do tyłu i patrzy na mnie oniemiały. Ogień jest żywy i silny.
Brighton oddycha chrapliwie, ale chociaż jego życie wisi na włosku, widzę szok w jego oczach. Zaraz otrząsa się i wbija Ortonowi łokieć w brzuch, uwalniając się z jego chwytu. Biały płomień wspina się po ręce widma, tak samo jak u innych, których widzieliśmy w tym tygodniu – to musi być jakiś gang. Orton rzuca się w moją stronę, przyjmuję pozycję obronną. Muszę przetrwać dość długo, żeby pociąg zdążył wjechać na następną stację, a wtedy będziemy mogli wybiec na peron i sprowadzić pomoc. Chociaż jestem chudy i nie wygrałem zbyt wielu bójek, desperacja dodaje mi sił i atakuję widmo. Płomień bucha z mojej pięści, mały i szybki; sześć płonących pocisków ze skrzekiem trafia przeciwnika w ramię i brzuch, zmiatając go z nóg. Gdy już mi się wydaje, że Orton uderzy w drzwi, on przenika je i ląduje płasko na peronie.
Pasażerowie wiwatują, a ja nie mogę się ruszyć.
Czy to możliwe, żebym…
Czy to możliwe, żebym zabił Ortona?
Może i był z niego zbir, ale życie to życie, nie zamierzałem nikogo go pozbawiać. Posiadanie mocy nie sprawia, że mogę decydować o czymś takim.
Jak? Jakim cudem mam moc? Przecież… No przecież to nie byle jaka sztuczka.
Moja pięść stała się pochodnią z szaro-złotym płomieniem, bije od niej blask, który wprawia mnie w osłupienie. Potrząsam dłonią i zdmuchuję ogień jak świecę. Płomienie stygną i znikają.
Wszyscy są bezpieczni. Brighton i Prudencia wpatrują się we mnie, jakbym był obcym człowiekiem, który przyleciał znienacka na ratunek, a nie kimś, kogo znają od zawsze.
Znowu czuję smak krwi. Boli mnie całe ciało, jakby skopał mnie gang, a nie pojedyncze widmo. Zimny prysznic nie daje żadnej radości, ale jestem gotowy zanurzyć się w metalowej wannie wypełnionej po brzegi kostkami lodu; Brighton pewnie czuje to samo. To palące szczypanie przywodzi mi na myśl wypadek sprzed kilku lat, kiedy razem z bratem szykowaliśmy śniadanie dla rodziców z okazji ich rocznicy, a ja chwyciłem patelnię, zanim zdążyła ostygnąć.
Rozsuwają się drzwi. Wychodzimy na peron, a pasażerowie w dalszym ciągu nas nagrywają. Lepiej, żeby przestali, bo egzekutorów nie będzie obchodzić, że działałem w samoobronie. Nie wiem, czy zdołam spojrzeć sobie w oczy, jeśli naprawdę zabiłem Ortona. Z jego piersi unoszą się smużki dymu; widać, że żebra poruszają się powoli w rytm oddechu.
Czyli żyje.
Czuję taką ulgę, że mógłbym się rozpłakać. Jednak ponownie dopada mnie lęk, gdy podchodzi egzekutor, celując we mnie różdżką.
– Wszyscy na ziemię! – woła, patrząc to na nas, to na widmo.
Tak strasznie chcę wytłumaczyć, że nie mam pojęcia, jak do tego doszło, jednak tylko