Łukaszenka. Andrzej Brzeziecki
miało zmienić, choć dopiero za jakiś czas. Leonow zajmował się rolnictwem w szkłowskim oddziale partii. W 1979 roku podczas jakiegoś zebrania przedstawiono mu młodego, ale już lekko łysiejącego chłopaka, otwartego, łatwo nawiązującego kontakt, uśmiechniętego od ucha do ucha, który nagle postanowił zostać… dyrektorem sowchozu. To spotkanie nie tylko sprawiło, że Łukaszenka przekonał się, którędy wiedzie droga do kariery. Także Leonow zapamięta je na długo, stał się bowiem jedną z pierwszych ofiar Aleksandra Grigoriewicza (Łukaszenka zaraz po objęciu fotela prezydenta dał mu posadę ministra rolnictwa, a trzy lata później rozpętał przeciwko Leonowowi nagonkę i wtrącił go do aresztu). Ale po kolei. Tamtą rozmowę białoruscy biografowie Łukaszenki rekonstruują następująco:
Leonow zapytał:
– Jakie jest pańskie wykształcenie?
– Nauczyciel – usłyszał.
– To dlaczego nie chce pan pracować w swoim zawodzie?
– Urodziłem się na wsi i chcę zarządzać gospodarstwem.
Sowchozy i kołchozy, które zapełniały wiejski, płaski jak stół krajobraz Białorusi, były dla radzieckich mieszkańców wsi centrum ich świata. Były to gospodarstwa rolne, w których rolnicy wspólnie pracowali dla dobra ojczyzny. W sowchozach ziemia należała do państwa i ich dyrektorzy mieli sporą władzę, kołchozy formalnie były „dobrowolnymi” zrzeszeniami rolników – na zasadzie: wspólnie możemy więcej – i kierowały się, przynajmniej w założeniu, wewnętrzną demokracją. Dla prostego człowieka z radzieckiej prowincji szczytem kariery wydawało się wejście do kadr kierowniczych takiego gospodarstwa. I tu przekonamy się, że jak długo wspominana już pierestrojka nie stworzy dalszych możliwości, tak długo także Łukaszenka nie będzie marzyć o niczym innym.
Zdał sobie jednak sprawę, że z humanistycznym wykształceniem wiele nie zdziała, zaczął więc zaoczne studia ekonomiczne. Naukę przerwało kolejne wezwanie do armii, w latach 1980–1982 Łukaszenka służył pod Mińskiem.
Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku Aleksander Grigoriewicz bardzo często zmieniał pracę. Wszędzie bowiem, gdzie się znalazł, popadał w konflikty. Waler Karbalewicz zwraca uwagę, że przez wiele lat nie powierzano mu kierowniczych stanowisk. Zwrot w karierze Łukaszenki nastąpił w 1985 roku, kiedy został sekretarzem komórki partyjnej w kołchozie imienia Lenina, co utorowało mu drogę do wymarzonej posady dyrektora sowchozu Gorodiec w Szkłowie.
Dyrektor z sukcesem
Mianowanie dyrektorem sowchozu Gorodiec w marcu 1987 roku było dla Łukaszenki jak podmuch wiatru w żagle. Został panem na gospodarstwie. Był wreszcie pierwszy i najważniejszy, a pracownicy sowchozu niebawem mieli się przekonać na własnej skórze, kto tu rządzi. Dyrektor zabrał się do wprowadzania nowych porządków: zarządził abstynencję i dyscyplinę pracy. Po sowchozie jeździł traktorem albo się wolno przechadzał. W bani jeszcze uważniej nastawiał ucha: chciał wiedzieć, kto z kim sypia, kto z kim robi interesy, kto jest pracowity, a kto leń, kto wynosi własność państwową. Dyscyplinę przyjąć było trudno, bo wcześniej żyło się według zasad: praca nie zając, nie ucieknie i czy się stoi, czy się leży, tysiąc pięćset się należy. A Łukaszenka chciał dobrych wyników. I to szybko.
Na własnej skórze odczuł to Władimir Bandurkow, mechanik sowchozu Gorodiec.
W październikowe popołudnie Bandurkow i Podolski (też pracownik sowchozu) skończyli pracę i żeby uczcić ten fakt, kupili po butelce taniego wina Agdam na głowę. Zasiedli na ławce i rozkoszując się jesiennym ciepłem, pociągali łyk za łykiem, kiedy nagle pojawił się samochód Łukaszenki. Dyrektor już z daleka musiał wyglądać na rozeźlonego, bo głośno klął, a kiedy tylko wysiadł z auta, nie wdając się w dyskusje, z pięści walnął Bandurkowa w twarz. Bandurkow upadł. Trzy dni później, z podbitym okiem, zawiadomił o pobiciu milicję.
Wprawdzie postępowanie karne zostało wszczęte, ale sprawa rozeszła się po kościach, a później – przebijając się do wielkiej polityki – Łukaszenka zadbał, żeby to wydarzenie (podobnie jak wiele innych) zostało wymazane z jego oficjalnej biografii.
Białoruscy biografowie Łukaszenki nie są zgodni, czy radził on sobie z kierowaniem sowchozem Gorodiec, czy też była to wyłącznie porażka. Alaksandar Fiaduta jest zdania, że choć Łukaszenka przepracował w sowchozie dekadę, to „nie zdołał wprowadzić poważniejszych zmian”. Tymczasem Karbalewicz przytacza dane, z których wynika, że sowchoz za Łukaszenki odnotował dwukrotny wzrost produkcji. W komunistycznej gospodarce zazwyczaj było jednak tak, że jeśli jakieś przedsiębiorstwo zaczynało się rozwijać, to raczej tylko dzięki bardzo silnym impulsom z zewnątrz. Innymi słowy, władza nie szczędziła środków, by w upadającym sowchozie zaczęło się dziać lepiej.
Głównie jednak pomogła decyzja partii, by sowchozy mogły dzierżawić ludziom ziemię, budynki i sprzęt. Dopóki ziemia była własnością państwa, pracownikom na niczym nie zależało, a na wynikach pracy w szczególności. Gdy jednak własność sowchozu zaczęto dzierżawić konkretnym ludziom, ci poczuli się za coś odpowiedzialni i wyniki produkcji wyraźnie się poprawiły. W tamtym czasie Łukaszenka jako członek białoruskiej delegacji trafił do Moskwy na partyjne zebranie w sprawach dzierżawy. Umożliwiono mu wystąpienie, gdy obradom przysłuchiwał się sam Michaił Gorbaczow. Schodząc z mównicy, dyrektor sowchozu Gorodiec zaczepił w jakiejś sprawie przywódcę Związku Radzieckiego i ten mu przytaknął. Łukaszenka później wielokrotnie przywoływał ten moment jako dowód na to, że w czasach pierestrojki publicznie dyskutował z Gorbaczowem. Później będzie też dowodził, że współuczestniczył w tworzeniu planu reform gospodarczych Jegora Gajdara, które legły u podstaw rosyjskiej transformacji.
Niewątpliwie jednak lepsze wyniki gospodarstwa oraz fakt, że Łukaszenka mógł się zaprezentować w Moskwie, sprawiły, że stał się kimś dla swego najbliższego otoczenia. W tamtych czasach na białoruskiej prowincji wpływy zdobywało się, pijąc wódkę z kim trzeba. Miejscowa nomenklatura – działacze Komsomołu i partii – spotykali się w bani. Przyłączał się do nich Aleksander Grigoriewicz. Wysoka temperatura wyciskała ze wszystkich siódme poty, polewali się zimną wodą, okładali dla zdrowia brzozowymi gałązkami, pili samogon i zagryzali a to kiszonym ogórkiem, a to kiełbasą.
Toczyli dysputy, politykowali, zastanawiali się, co będzie za pięć czy dziesięć lat. W oparach alkoholu pragnienie, by zostać kimś, stawało się coraz mocniejsze.
Rozdział, w którym Aleksander Grigoriewicz zostaje deputowanym, rano jest z narodowcami, wieczorem z komunistami, a na boisku kopie po kostkach wszystkich
Wielu biografów Łukaszenki przekonuje, że od początku roił on o wielkiej władzy. Takiego zdania jest choćby Swietłana Kalinkina, według której Łukaszenka śnił o prezydenturze Białorusi już wtedy, gdy jeszcze nie było tego urzędu. Niewątpliwie zaczął przemyśliwać o objęciu stanowiska głowy państwa, kiedy tylko zaczęły się na Białorusi dyskusje na ten temat.
Miał (i ma do dziś) polityczny temperament, ale pułap jego marzeń wyznaczały osiągalne wówczas stanowiska. W 1989 roku za sprawą pierestrojki możliwy do zdobycia okazał się mandat deputowanego Rady Najwyższej Związku Radzieckiego. Po raz pierwszy bowiem w marcu 1989 roku miały się odbyć wybory, których wynik nie był z góry ustalony, a wyborcy mogli sami wyłaniać kandydatów, także spoza partii komunistycznej. Wielu jej członków zdecydowało się startować w tych wyborach na przekór nomenklaturze, która wystawiała własnych kandydatów, i tak przyczyniali się do rozkładu potężnej niegdyś partii. Tamta kampania wyborcza była czymś niesamowitym w republikach radzieckich – po raz pierwszy niezależni kandydaci mogli wygrać w walce z partyjnymi wybrańcami. Także poziom wolności słowa i możliwość krytyki rzeczywistości