Sobieski. Lew, który zapłakał. Sławomir Leśniewski
na zabój zakochana w przystojnym staroście, który tymczasem powrócił pod opiekuńcze skrzydła prawowitego władcy i mężnie dokazywał w polu, to i tak ten związek nie mieścił się w jej planach.
Wydaje się, że sprawa miała drugie dno, na tyle istotne, że ewentualne zamiary matrymonialne starosty nie miały, przynajmniej na razie, szans powodzenia. Marysieńka musiała zostać wydana za Zamoyskiego, aby jego żoną nie została inna dwórka z fraucymeru królowej, którą Ludwika Maria przyłapała w niedwuznacznej sytuacji z Janem Kazimierzem, wyjątkowo wrażliwym na kobiece wdzięki i chętnie z nich korzystającym. Królowa zażądała natychmiastowego wydalenia z granic Rzeczypospolitej owej dziarskiej i przedsiębiorczej panny, która zamarzyła sobie zająć jej miejsce w ramionach monarchy, ale on sam wpadł na pomysł wyswatania dzierlatki z ordynatem zamojskim, oczywiście w nadziei, że od czasu do czasu będzie mógł nadal zażywać jej wdzięków, dbając jednocześnie o stan poroża potomka wielkiego kanclerza. Szybka w działaniu Ludwika Maria przekreśliła te sprytne rachuby ku rozpaczy Sobieskiego. Trudno stwierdzić, co robi większe wrażenie: nielojalność króla wobec kobiety, której w znacznej mierze zawdzięczał uratowanie tronu podczas potopu, czy jej sprawność w uknuciu matrymonialnej intrygi. Ale przecież Ludwika Maria z talentów do intryg słynęła od dawna i w przyszłości jeszcze wiele razy miała je potwierdzić na różnych polach.
Pod pełną kontrolą królowej uszyty został zgrabny kontrakt małżeński, w którym na pierwszy plan wysuwały się finansowe dary, a mówiąc wprost – pieniądze, za które Zamoyski w praktyce nabywał piękną Francuzkę. Żadnych wątpliwości w tym względzie nie pozostawia sekretarz Ludwiki Marii, Pierre des Noyers, który w jednym z listów napisał: „Książę Zamoyski, którego królowa żeni z panną d’Arquien…”. Ale też Zamoyski, zmieniając stan cywilny, zmuszony został do pewnej bolesnej ofiary. Musiał z dnia na dzień pozbyć się swoistego haremu pań lekkiej konduity, które dotychczas umilały mu życie – to chyba najdelikatniej ujęta w słowa prawda o jego erotycznych praktykach. Jan Andrzej Morsztyn był o wiele bardziej dosadny i przedstawił ją w mało znanym wierszyku, którego tytuł, Paszport kurwom z Zamościa, najdosłowniej koresponduje z treścią. Oto ordynat zamojski krótko przed wstąpieniem na ślubny kobierzec musiał, jak mówi poeta, „wyżenąć” służące wiernie i na każde pańskie zawołanie ladacznice. To jednak rozwiązało problem jedynie połowicznie. „Zośka z Zamościa, Baśka z Turobina, Jewka ze Zwierzyńca, z Krzeszowa Maryna” pozostawiły bowiem po sobie niemiłe pamiątki rozwiązłych orgii, których konsekwencje miały się ujawnić szybko i w sposób dla Zamoyskiego oraz jego młodziutkiej żony fatalny.
Sobiepan nie należał do wyjątków; wielu innych magnatów również utrzymywało „podręczne” haremy. Także Sobieski w tym względzie niewiele im ustępował, notując epizod z grupą ponętnych Wołoszek, które jako uciekinierki z ogarniętych wojną terenów znalazły schronienie w Jaworowie. Sam zresztą nie omieszkał napisać o swoim erotycznym temperamencie: „Ja z natury mojej byłem tak łacnym do ożenienia, jako łacno złączyć wodę z ogniem. Jedną się kontentować miłością nie tydzień, ale dzień jeden było niepodobna”. Miało to jednak ulec radykalnej zmianie za sprawą nadobnej Francuzki.
Wesele z ordynatem zamojskim, wyprawione w marcu 1658 roku, stało pod znakiem wielkiego pijaństwa, w którym brylował szczególnie pan młody, zahartowany od wczesnych lat w tego rodzaju rozrywce. Zawarte pod takimi auspicjami małżeństwo nie mogło być udane. Dla Marii Kazimiery okazało się koszmarem, chociaż nie od razu. W jej biografii Marek Komaszyński napisał: „Pożycie państwa Zamoyskich układało się od samego początku dziwnie”. Noc poślubną spędzili osobno. Ordynat był chory i „nie czynił tej rzeczy, aż w Warce” – dopiero miesiąc później. Wbrew powszechnemu przekonaniu i zdaniu wielu historyków na początku Maria Kazimiera darzyła Zamoyskiego uczuciem, na co wskazuje treść jej listów. Kiedy ciężko zachorował, niemal bez zmrużenia oka przez trzy tygodnie czuwała przy jego łożu. Była skłonna z pobłażliwością patrzeć na jego przywary i na różne sposoby je usprawiedliwiać, nakłaniając jednocześnie męża do wyzbycia się złych nawyków. Ale to się okazało syzyfową pracą; ordynat był gościem w domu, a poza nim dawał upust przyjemnościom, do których przywykł od wczesnej młodości. Jej korespondencja często pozostawała bez odpowiedzi, gdyż „Zamoyski chętniej dzierżył w dłoni puchar aniżeli gęsie pióro” i w towarzystwie kompanów z kawalerskich jeszcze lat zapamiętale trwonił ogromny majątek. Sobiepan nie zaniedbywał tylko jednego: z podziwu godną regularnością fundował żonie kolejne ciąże, jakby chciał ukierunkować całą jej uwagę i aktywność na dzieci, uwalniając się od utyskiwań. Pierwsza córeczka przyszła na świat na początku 1659 roku; ochrzczona na cześć królowej jej imionami, zmarła po miesiącu. Ten sam los miał spotkać dwie następne dziewczynki – jedną z powodu wypadku podczas przejażdżki Marysieńki saniami, po którym długo dochodziła do siebie. To sprowokowało Tadeusza Boya-Żeleńskiego do skreślenia dość brutalnie brzmiącego zdania o jej dzieciach: „Wszystkie niewydarzone, mrące w niemowlęctwie”. Czwarte z nich przyszło na świat martwe.
Niewiele zabrakło, by los swoich nieszczęsnych dzieci podzieliła również matka. W trudnym okresie, kiedy umierały kolejne z nich, a Zamoyski bywał „w polu”, bardzo pomogła jej Ludwika Maria. Po pierwszym, wyjątkowo ciężko przeżytym porodzie pani Zamoyska napisała: „Gdyby wtedy nie było przy mnie Królowej JMci, lekarzy i chirurgów, na pewno byłabym umarła”. Marysieńka w tym czasie wiele pisała, prześlicznie kalecząc w swoich listach polszczyznę. Jedno ze zdań zaczęła skierowanym pod adresem męża zwrotem „Moy kochany sinku gnoiku”. Podobnie dziwacznie zwracała się w swoich listach do Sobieskiego, właściciela odległych zaledwie kilka mil od Zamościa Pielaszkowic, który na tle chłodnego uczuciowo, zwykle nieobecnego bądź pijanego męża z biegiem czasu stawał się Marii Kazimierze coraz bliższy. Znajomość rozwijała się korespondencyjnie, ale wojewodzina ciągle jeszcze nie zdradzała męża w dosłownym rozumieniu tego słowa. Wedle Żeleńskiego był to „raczej na wpół przyjacielski i wesoły flirt” niż przejaw poważniejszych uczuć z jej strony.
Trudno zgadnąć, czy pani Zamoyska przejawiała tylko młodzieńczo naiwną skłonność do nadmiernego paplania raniących serce głupstw, czy świadomie igrała z uczuciami Sobieskiego, donosząc mu, obok spraw związanych z fatałaszkami i biżuterią, także o intymnych szczegółach swojego pożycia. Być może początkowo chciała jedynie zabić nudę życia bez męża, a jego przystojny równolatek zawsze traktował jej sprawy z największym zainteresowaniem. W jednym z listów Maria Kazimiera napisała, że jeśli tylko mąż przyjedzie do niej do Zamościa, to da mu „pięknego syna, który będzie się bił równie dobrze jak jego tatuś”… Lektura tych słów zapewne nie była dla chorążego przyjemna. Nie wspomniałem o tym dotychczas, ale przy wszystkich swoich wadach ordynat był utalentowanym dowódcą, któremu dopisywało szczęście; kilkakrotnie z odwagą poprowadził podkomendnych w bój. Syna Marysieńce nie udało się jednak urodzić pierwszemu z mężów; następna w kolejności dziewczynka, od samego początku bardzo słaba i chorowita, przeżyła zaledwie dwa lata.
Zauroczony panią Zamoyską starosta, wielokrotny zdobywca niewieścich serc i wdzięków, dość szybko, bo już w 1659 roku, spróbował przekroczyć granice „wesołego flirtu”. Spotkało go jednak niepowodzenie. A także zawarta w liście, niepozostawiająca wątpliwości reprymenda połączona z wezwaniem, aby w dalszym ciągu otaczał ją „czystą i niewinną przyjaźnią” i nie liczył na nic więcej, czego jako mężatka nie chce i nie może mu zaoferować. Mężczyźni nie przepadają za takimi prośbami. W pewnym momencie chorążego zaczęła niecierpliwić i męczyć sytuacja, w której Marysieńka poza rozkosznym epistolarnym szczebiotem nie była skłonna ofiarować mu nic więcej. Dla zakochanego po uszy mężczyzny z krwi i kości był to stan trudny do zniesienia. Któregoś dnia, podczas wizyty starosty jaworowskiego w Zamościu i rozmowy z wojewodziną, doszło do wybuchu. Z jego strony padły wymówki oraz „słowa zelżywe” i rozeszli się w gniewie. Niemniej scena, która zdawała się zapowiadać zerwanie dotychczasowych relacji, w rzeczywistości