Ukochany wróg. Kristen Callihan

Ukochany wróg - Kristen Callihan


Скачать книгу
jeśli mu się podłożę, już nie żyję. Rozmowa z Maconem Saintem wymaga zachowania równowagi. Dlatego tylko uśmiecham się neutralnie, jakbym wcale nie czuła ciężaru w piersi i żar nie parzył mi właśnie skóry.

      Na całe szczęście Macon chwilowo odpuszcza.

      – Mój pokój jest tam dalej. – Niedbale wskazuje ręką. – Twój tutaj.

      Zatrzymujemy się przed drzwiami, które są tuż obok jego drzwi. Kurczę, liczyłam na to, że będę mieszkać na drugim końcu domu.

      Macon chyba odczytał to z mojej twarzy, bo posyła mi rozbawione spojrzenie.

      – Musisz być blisko, na wypadek gdybym potrzebował czegoś w nocy.

      – Poważnie? Co to, nowa forma kary?

      Krzywi się.

      – Jezu, Delilah. Miałem wypadek samochodowy. Często potrzebuję pomocy. Koniec, kropka.

      Wygląda na tak urażonego, że z kolei ja się poddaję.

      – Przepraszam. Jestem trochę spięta.

      – Niemożliwe – rzuca złośliwie, ale łagodnieje, gdy otwiera drzwi. Wjeżdża do środka i odsuwa się, żebym mogła wejść.

      Pokój robi na mnie duże wrażenie. Jest wielkości mojego salonu, z fotelami po jednej stronie i łóżkiem z kremowym wezgłowiem po drugiej. Ale nic by nie przebiło widoku w oddali – ocean zalany słońcem. Drzwi balkonowe, wychodzące na szeroką werandę, wołają, żebym podeszła bliżej.

      – Nadal chcesz mieszkać w domu dla gości? – pyta Macon.

      Rozglądam się jeszcze raz i już sama nie wiem, czego chcę: rzucić się na białą pościel czy wybiec na werandę, gdzie czekają wiklinowe fotele.

      – Nie, mogę być tutaj.

      – Zanim North przyniesie twoje rzeczy, pokażę ci resztę domu, potem zrobisz mi śniadanie.

      Prawie zapomniałam, po co tu jestem.

      Pokazuje: inne pokoje gościnne, siłownię, swój gabinet, po czym schodzimy na główny poziom, gdzie znajdują się: kino domowe, przeszklone pomieszczenie z winem, przytulny pokoik i przestronny otwarty salon. Wszystko wygląda pięknie, ale mnie najbardziej ciągnie do kuchni.

      Próbuję się opanować, choć to trudne. Na niczym tu nie oszczędzano, od marmurowych blatów począwszy na lodówce cateringowej Sub-Zero skończywszy.

      Na widok wielkiej czarnej kuchenki z miedzianymi elementami zatyka mi dech w piersi.

      – La Cornue.

      – Co takiego? – pyta Macon. Pewnie myśli, że tracę rozum.

      – Kuchenka. – Gładzę jej elegancką krawędź dla czystej przyjemności. – Wyjątkowa do gotowania. – Za czterdzieści tysięcy dolców. Przysięgam, że oczy mi wilgotnieją.

      Macon wjeżdża w głąb pomieszczenia.

      – Mam wielbicielki, które patrzą na mnie tak jak ty na ten piekarnik.

      – Bo się nie znają. – Pochylam się, przyglądam kuchence. Nieskazitelna. – Używałeś jej kiedyś?

      – Chyba raz; udało mi się przypalić jajka, jak robiłem omlet. Korzystam z mikrofali.

      Przyciskam ręce do piersi.

      – Zabijasz mnie.

      Na jego twarzy rozkwita szczery uśmiech; wielki gwiazdor przestaje być zgorzkniały czy surowy, znów jest niemal chłopięcy – i wygląda powalająco. Jestem tak porażona, że prawie przegapiam jego odpowiedź.

      – Mam też czadowy blender, jeśli chcesz wiedzieć. Robię zarąbiste koktajle z wodorostów.

      – Jarasz się zielonymi smoothie? Prawie mi cię żal, Saint.

      W jednej chwili jego uśmiech przygasa.

      – Nie nazywaj mnie tak. Nie podoba mi się sposób, w jaki to mówisz.

      Odwracam się gwałtownie i zaczynam badać lodówkę. Prawie zapomniałam, że Macon i ja nie jesteśmy kumplami. Tak łatwo o tym zapomnieć… Zawsze mnie to frustrowało, bo jeśli chciał, potrafił być ujmujący, zabawny, zaangażowany. Ludzie lecieli do niego jak ćmy do światła, ale tylko ja wychodziłam z tego poparzona. Wszyscy inni byli szczęśliwi i gotowi zacieśniać więzi.

      – Powiedz, jak ci serwować posiłki? – pytam, skupiając się na tym, co właśnie robię. – Życzysz sobie, żeby je dostarczać na tacy? Nakrywać stół w jakimś konkretnym miejscu? – Czuję za sobą jego obecność; wiem, że mnie obserwuje. Nie jest łatwo. – I podaj produkty, na które możesz być uczulony – ciągnę, gdy nie reaguje. – Przeczytałam wszystkie restrykcje, które nałożyli na ciebie dietetycy ze studia. Będę musiała się wysilić i włączyć turbokreatywność, bo nie ma zbyt dużego pola do popisu. Później pojadę na zakupy.

      Kuchenny zegar odmierza sekundy, tykając głośno.

      – Obraziłaś się? – odzywa się w końcu Macon.

      Zaciskam zęby tak mocno, że bolą mnie szczęki; czuję dreszcze na skórze. Gdy mam pewność, że na niego nie wrzasnę, odpowiadam zdawkowo:

      – Podtrzymuję zawodowe stosunki z pracodawcą.

      – To czemu na mnie nie patrzysz?

      Bo mogłabym złapać z koszyka któryś z tych pięknych pomidorów i rozwalić ci go na głowie?

      – Nie wiedziałam, że potrzebujesz nieustannej atencji – warczę.

      – Teraz wiesz – odpowiada spokojnie.

      Jak ja go… Wypuszczam powietrze przez zaciśnięte zęby, odwracam się powoli i widzę, jak się krzywo uśmiecha, jakby świetnie wiedział, że doprowadza mnie do szewskiej pasji.

      – Jest takie stare powiedzenie: nie gryź ręki, która cię karmi – przytaczam uprzejmym tonem.

      Patrzy na mnie, wyraźnie bardzo z siebie zadowolony.

      – Ja wolę: darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda.

      Pomidory kuszą coraz bardziej. Widzi moje spojrzenie; wydaje się wniebowzięty.

      – Spróbuj – zachęca jedwabistym tonem, który niesie ze sobą nadzieję. – Sprawdź, co się stanie.

      O, niczego bardziej nie pragnę. Wyobrażam sobie, jak rozciapane kawałki zsuwają się po jego policzkach, ziarenka przywierają do zarostu. Ale tego by właśnie chciał. Uwielbia się ze mną kłócić, muszę o tym pamiętać. I zignorować fakt, że ja też to lubię.

      No dobra, może „lubię” to nie najlepsze słowo. „Doznaję niejakiej satysfakcji” – byłoby bliższe prawdy.

      Długo wciągam do płuc powietrze, odwracam się, wyjmuję z lodówki jajka i biorę pomidora.

      – Usmażę ci jajecznicę z pomidorami i awokado, z dodatkiem ziół.

      Włączam kuchenkę, potem szukam patelni. Boże, wszystko miedziane. I francuskie. Jestem w niebie.

      Macon wydaje taki dźwięk, jaki zwykle wydają mężczyźni, gdy uważają, że kobiety zachowują się irracjonalnie.

      – Brzmi… puszyście.

      – I taka będzie. – Wszystko w tej kuchni jest idealnie zorganizowane, szybko namierzam kilka misek, trzepaczkę.

      – Delilah.

      Spinam się. Rozbijam skorupki, oddzielam żółtka od białek.

      Wzdycha znowu.

      – Mnóstwo ludzi nazywa mnie „Saint”. Ty jedna mówisz do mnie „Macon”… tym miodowym głosem z goryczką.

      Miodowym głosem? Z goryczką? Ten opis wzbudza niechciane


Скачать книгу