Ukochany wróg. Kristen Callihan
alt="" target="_blank" rel="nofollow" href="#fb3_img_img_7620796be0359y5c8fab8b5u1fa0d46f2cf4.jpg"/>
Macon
SłodkiZiemniak: Nadal mamy umowę?
Jest środek nocy, czas, jaki Delilah wyznaczyłem, dawno minął. Jednak zrywam się na dźwięk telefonu i gapię na ekran tak, jakbym nie rozumiał, co tam jest napisane. A przecież widzę wyraźnie i rozumiem. Chce tego. Niech to szlag, powinna zrezygnować.
Twój czas minął o północy, Ziemniaku.
Nie odpowiada; przeszywa mnie ukłucie czegoś, co niechętnie rozpoznaję jako żal. Ale wtedy pojawiają się małe kropeczki.
Gdzieś na pewno jest jeszcze północ. Wchodzę w to. A ty?
Co za tupet. Cholera. Czemu to musi być ona? Czemu to właśnie ona trzyma mnie przy życiu od miesięcy, od lat? I czemu czuję taką cholerną ulgę, że jednak nalega na ten układ?
Serce wali mi w piersi, próbuje się z niej wyrwać. Mózg szaleje, kurwa, nie wiem, co zrobić. Trę dłonią zmęczoną twarz. Wpisuję jedyną odpowiedź, na jaką mogę się zdobyć, potem rzucam telefon na łóżko, jak gdyby mnie ugryzł.
U mnie w domu, 9 rano. Dostaniesz wszystkie instrukcje.
Zrobiłem to.
Co ja, do cholery, wyprawiam?
Leżę na łóżku, gapię się w sufit i powtarzam pytanie, które zadaję sobie od chwili, gdy Delilah zaczęła tę akcję rodem z Ojca chrzestnego – złożyła mi ofertę nie do odrzucenia. Jakimś cudem wiedziała, że nie oprę się pokusie i będę chciał ją mieć pod kontrolą.
Kiedy zostałem sławny, żyłem jak król. Wszyscy chcieli mi dogodzić, a ja na to łaskawie pozwalałem. Ludzie się do mnie łasili, co było bardzo przyjemne – wiem, brzmi arogancko. Ale po dzieciństwie spędzonym w takim a nie innym domu dzięki temu schlebianiu zacząłem czuć się tak, jakbym wyszedł na ciepłe promienie słońca po latach lodowatej ciemności.
Zapomniałem tylko, że to Hollywood, które wykorzysta każdego. Jak mogłem tego nie przewidzieć, skoro sam potrafiłem po mistrzowsku manipulować? Ale byłem tak głodny pozytywnych doznań, że opuściłem gardę. I wkrótce straciłem rachubę, ile razy moje zaufanie zostało nadwyrężone. Myślałem, że przynajmniej z Sam sobie poradzę, że przejrzę jej kłamstwa, wyczuję gierki – i proszę, dokąd mnie to zaprowadziło. Czy naprawdę wpuszczam teraz Delilah do swojego życia? Kobietę, która mnie nienawidzi?
Ale jej jawna niechęć, bezpośrednia wrogość, szczerość w tych uczuciach daje taką ulgę… Jest niczym napływ świeżego powietrza. Muszę nim głęboko odetchnąć, bo się duszę. A może po prostu to tylko znane zło?
Tak czy inaczej, najwyraźniej nie mam krzty zdrowego rozsądku, gdy chodzi o tę dziewczynę. Kobietę. Teraz już kobietę. Jej dziewczęca miękkość zniknęła, pojawiły się wybujałe wypukłości, eleganckie linie. Delilah Baker jest dojrzałą brzoskwinią. I te pełne, czerwone wargi… wyglądają tak, jakby mówiły: „Rżnij mnie”.
– Nie idź w ten układ, człowieku – jęczę w ciemność. Ale ja już w nim jestem i wiem, że stąd nie ma ucieczki.
Gdy zobaczyłem, jak Dee wchodzi do gabinetu, to było jak kopniak w pierś i cios w jaja zarazem. Rozkołysana, rozedrgana, wyglądała zjawiskowo: krągłe biodra, falujące piersi, lśniące włosy rozsypane na ramionach…
Czerwone usta niczym wykrzyknik na końcu zdania: „Pieprz się, Macon!”, które widziałem w jej oczach. Nie miałem wątpliwości: przez całą naszą rozmowę chciała mi dowalić. Nigdy nie umiała ukrywać irytacji. Ale to, co mnie dawniej wkurzało i nadal ostro zapienia, to jej gotowość do pokutowania za grzechy siostry.
Zawsze tego nienawidziłem. Ze mną mogła walczyć na śmierć i życie, ale w przypadku Sam podkładała się i służyła za wycieraczkę.
Chociaż akurat w tym przypadku ją rozumiem, próbuje chronić matkę. Postępuje cholernie szlachetnie, a ja jestem dupkiem, który wykorzystuje sytuację, bo nawet przez minutę nie wierzę, że Samantha wróci i naprawi szkody.
Przyjąłem tę szaloną propozycję, a mój mózg wrzeszczy, żebym się od Delilah odwalił, żebym dał spokój nieszczęsnej kobiecie i odpuścił sobie całą tę sprawę z Sam.
A ja nie mogę. I nie chcę. I nie będę tego dalej roztrząsał, bo już sam nie wiem, czy chodzi o zegarek, Samanthę czy Delilah.
Delilah. Reagujemy na siebie jak ocet i soda w doświadczeniu, które robiliśmy w szkole na chemii. Nawet teraz przy niej wyłazi ze mnie niedojrzały dupek. Ale w chwili, gdy wróciła do mojego życia, zrozumiałem dwie nieprzyjemne, chociaż tak oczywiste rzeczy: że jestem cholernie samotny, a z Delilah Baker czuję się tak swojsko i dobrze.
A teraz ona u mnie zamieszka. Zwycięstwo i przekleństwo zarazem.
– Do diabła – warczę. Co za chory pomysł.
Ta kobieta mnie nienawidzi; zresztą nie bez powodu, zachowywałem się wobec niej jak ostatni palant. Zraniłem ją tak, że do dziś mnie skręca na samo wspomnienie. A ona nawet nie podejrzewa, jak bardzo zraniła mnie. Może, koniec końców, znów skoczymy sobie do gardeł.
Ostry ból przeszywa mi nogę, wyciągam rękę i biorę telefon. Czas przerwać to szaleństwo. Jej ostatnia wiadomość jarzy się w ciemności: „Gdzieś na pewno jest jeszcze północ. Wchodzę w to. A ty?”.
Tak jakby powiedziała: wyzywam cię, Con Manie.
Uśmiecham się i pocieram kciukiem krawędź telefonu. Powinienem jej odpisać, jakoś to odkręcić. Właśnie tak. Ale moje palce się nie ruszają.
Przez ostatnie dziesięć lat byłem sam. A kiedy zostałem Arasmusem i wpadłem po uszy w to całe gówno, które pojawia się ze sławą, odciąłem się od wszystkich, poza najbardziej niezbędnymi kontaktami. Myślałem, że lubię swoją samotność. Komfortowo i bezpiecznie nie mieć wokół siebie nikogo, kto znałby mnie naprawdę. Mogłem lśnić jak wypolerowane lustro.
W tym rzecz. Ludzie widzą tylko to, co chcą zobaczyć; lubią to, co chcą lubić: moją sławę, mój wygląd, moje pieniądze. Nie patrzą głębiej. A Delilah nie oszukam tym blaskiem, nigdy nie robiło to na niej wrażenia. I nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
Jakiś głos szepcze w mojej głowie, że jeśli w tej chwili się wycofam, będę żałował do końca życia. To równie dobrze może być podszept diabła, ale intuicja jeszcze nigdy mnie nie zawiodła, więc odkładam telefon.
Rozdział 6
Delilah
DeeLight do SammyBaker: Sprzątam za ciebie bajzel, jak zwykle. Jeśli kochasz mnie albo mamę, wracaj tu.
Powinnam nie cierpieć domu Macona. Ale nie mogę: jest taki piękny. Kocham tę rezydencję. To mnie wkurza. Mam chęć coś kopnąć, najlepiej Macona w tyłek.
I znowu North otwiera mi drzwi.
– Dzień dobry, panno Baker.
– Proszę do mnie mówić Delilah. – Wchodzę; czuję przyjemny zapach cytryny i lawendy. Niech to wszyscy diabli.
– Zatem: Delilah.
– North to twoje imię czy nazwisko? – pytam, gdy zamyka za mną drzwi.
Marszczy nos, chyba się waha.
– Imię. – Krzywi się i zbiera w sobie: – Nazywam się North West.
Mogłabym zareagować na wiele różnych sposobów, ale z większością pewnie się już zetknął. Dlatego zauważam jedynie:
– North by Northwest to jeden z moich ulubionych filmów.
Patrzy