Niepokorni. Vincent V. Severski

Niepokorni - Vincent V. Severski


Скачать книгу
Mówią, że jesteś nieśmiertelny… Nexus… Pewnie dlatego – powiedział bez cienia ironii i pokiwał z uznaniem głową. – Zobaczymy, czy z ciebie taki dżygit, jak mówią.

      – Jaki Nexus? – obruszył się Jagan, ale poczuł się dziwnie z innego powodu. Do tej pory tylko Gala mówiła, że go lubi, i wiedział dokładnie, co to znaczy, bo słowa zamieniała w czyn. Kiedyś coś takiego powiedział chyba Tatar w Szwecji, nie był pewien, zresztą Tatar nie żyje. Ale Doronin? W każdym razie postanowił zdjąć kurtkę i zabrał nogi ze stołu.

      – Napiję się tej herbaty – wykrztusił przez zaciśnięte gardło.

      – A dlaczego mówią na ciebie Jagan? – Kapitan podniósł się z kanapy.

      – Czy to ważne? A co… nie czytałeś moich akt?

      – Nie – doleciało z kuchni.

      – Dziwne – mruknął Jagan. – Wszyscy wcześniej czytali.

      – Co mówisz?

      – Nic.

      – Żonaty jesteś? Masz dzieci? Jakąś rodzinę…

      – A co cię to obchodzi?

      – Chcę cię poznać. Będziemy przecież razem pracować. – Z kuchni dochodził stukot szkła. – Dopaść Popowskiego to prawdziwe wyzwanie dla takich kozaków jak my. Nie będzie łatwo…

      – To weź sobie moje akta i poczytaj, jak tak bardzo chcesz mnie poznać. Tam wszystko jest. A Popowskiego mamy przecież zlikwidować, więc w czym problem? Prosta sprawa…

      – Tylko gdzie on jest? – zapytał Doronin, niosąc dwie szklanki herbaty.

      – Jeszcze tego nie wiesz? To po co mnie ściągnąłeś?

      – O tym zaraz. – Usiadł na kanapie. – Nie chcę czytać twoich akt, chcę cię poznać takiego, jaki jesteś naprawdę. Podpytałem tu i tam i nikt nie potrafił powiedzieć o tobie nic konkretnego, tylko że jesteś Nexus, Robocop, nieśmiertelny Jagan, więc od razu zrozumiałem, że w żadnych aktach nie da się opisać kogoś takiego jak ty. Albo dasz się poznać i będziesz chciał ze mną pracować, albo nie. Tylko we dwóch damy radę Popowskiemu…

      – Ty umiesz walczyć? – przerwał mu Jagan.

      – Powiedzmy.

      – Znasz Popowskiego?

      – Nie, ale…

      – Ja go znam. On nie da się zajść od tyłu, rozumiesz? – Jagan trzymał oburącz szklankę i patrzył kapitanowi prosto w oczy.

      Doronin pokiwał głową i uciekł wzrokiem gdzieś w róg pokoju.

      – Wiem – odparł po chwili milczenia, jakby się zastanawiał, co odpowiedzieć. – We dwóch damy radę? – zapytał powątpiewająco.

      – Nie wiem. – Jagan po raz pierwszy przyznał się do tego na głos. I to była prawda.

      Energicznie odstawił szklankę na stół, przez moment wahał się, jakby nie był pewny, co ma zrobić, obiegł wzrokiem pokój, spojrzał w okno, głęboko westchnął, zamknął oczy i zamarł. Doronin w pierwszej chwili pomyślał, że Jagan zmienił zdanie i chce wyjść z mieszkania, ale zaraz do niego dotarło, jak absurdalne jest to wrażenie. Siedzieli w bezruchu, a scena trwała. W końcu Doronin się zaniepokoił, bo czuwanie Jagana przeciągało się i przez chwilę miał wrażenie, że jego blada twarz przypomina raczej fakira w stanie medytacji, jakich widział w Indiach, niż chorążego specnazu.

      Miał już coś powiedzieć, by przerwać ciszę, gdy Jagan otworzył oczy, spojrzał mu prosto w twarz, uniósł lekko brwi i wyciągnął w jego kierunku dłoń. Doronin z lekkim ociąganiem podał mu swoją. Uścisnęli sobie sparowane równo męskie dłonie, pasowały idealnie.

      Doronin nie wiedział, że był pierwszą osobą, której Jagan kiedykolwiek podał dłoń, więc nie mógł docenić tego faktu, a miał on znaczenie równe wartości jego życia. Trzymając twardą dłoń Jagana, czuł, jak po plecach przechodzą mu ciarki, jakby tamten przekazywał mu jakąś tajemną siłę. To było doznanie odrobinę niepokojące, lecz miłe, i Doronin pomyślał, że to dobry znak. Jasne oczy Jagana były zimne, bez wyrazu, ale energia z jego dłoni jakby rozgrzewała całe ciało. Pomyślał nawet, że chorąży go zahipnotyzował, a kiedy jego dłoń odpłynęła, wszystko nagle prysnęło jak bańka, jakby nigdy się nie wydarzyło. Kapitan Rudolf Doronin od razu polubił nowego towarzysza i uśmiechnął się do niego po męsku, twarz Jagana jednak nie zmieniła wyrazu.

      – Jaka jest twoja tajemnica? – zapytał kapitan, kręcąc głową.

      – Nie mam żadnych tajemnic… Matka żyje na Syberii, ojciec rzucił nas, kiedy byłem dzieckiem, i podobno gdzieś w Kijowie zapił się na śmierć… Mam dziewczynę… taka Gala jedna… artystka, malarka. – Ostatnie słowo wypowiedział tonem dziecięcej dumy. – A służba? Normalka, nic ciekawego… patrony, mahorka, wódka… Znasz?

      – Znam. Koncził dieło, gulaj smieło – rzucił Doronin. – Tak będzie, a tymczasem bierzmy się do roboty. – Podciągnął laptopa. – Zbliż się, Andriusza, coś ci pokażę.

      Generał Gustavsson miał sześćdziesiąt cztery lata, nienaganną sylwetkę sportowca, gęste siwe włosy zaczesane do tyłu i nosił okulary bez oprawek. Nigdy nie trzymał rąk w kieszeniach, nie zakładał ich na piersi, nie splatał dłoni ani z przodu, ani z tyłu. Był urodzonym wojskowym w czwartym pokoleniu, więc lubił wykonywać i wydawać rozkazy i była to jego ulubiona forma komunikacji z otoczeniem. Pytań nie zadawał. Dzięki tym cechom zrobił szybką karierę sztabową i mógł przez wiele lat pełnić funkcję szefa wywiadu wojskowego MUST. Minister obrony i premier doceniali jego talenty, bo tezy i myśli konstruował krótko i jasno, a uzasadniał prosto i logicznie. Najważniejsze, że zawsze miał jakiś plan, za który gotów był wziąć odpowiedzialność, a to przecież najtrudniejszy moment dla każdego polityka.

      Jego wystąpienie do zebranych w hangarze na lotnisku Arlanda trwało ledwie dwie minuty. Z dobrze wyćwiczoną generalską miną, sprawnie i szybko przedstawił plan działań. Wszystko uzasadniał obowiązkiem służby dla ojczyzny, dobrem państwa, honorem, bezpieczeństwem i zachowaniem tajemnicy. Czyli było dokładnie tak, jak Kurt przewidział, bo znał Gustavssona od lat.

      Pierwszy odezwał się Anton.

      – Ja nigdzie nie jadę, do żadnego ośrodka w Piteå. Chcę wracać do domu teraz, a wyjaśnienia chętnie złożę w prokuraturze, zgodnie z prawem…

      – To jest polecenie… – przerwał mu mężczyzna stojący obok generała.

      – Jestem pracownikiem FRA i wojsko nic mi nie może kazać.

      – Hasan też nigdzie nie pojedzie – włączyła się Linda mocno podniesionym głosem. – Potrzebuje teraz pomocy i przyjaciół… To nieludzkie! Jak możecie… Bydlaki! – Lindzie puściły nerwy, chociaż od śmierci Olafa była cały czas na środkach uspokajających. – Skurwysyny!

      – Niech się pani opanuje i proszę uważać na słowa – uniósł się mężczyzna.

      – Hasan Mardan dostanie w Piteå najlepszą pomoc i opiekę, na jaką stać państwo – dodał Gustavsson.

      – A pan niech mnie nie straszy prokuratorem… – wtrąciła się Harriet. – To szantaż. Wiem, co zrobiłam, i za wszystko jestem gotowa odpowiedzieć, ale nie przed panem. Wszystko musi mieć swoje miejsce i czas.

      Gustavsson zawsze był blady, ale teraz zrobił się biały jak papier. Zacisnął dłonie, bo zorientował się, że ma do czynienia z ewidentnym buntem wzbogaconym elementami zorganizowanej obrony, czego nie przewidział w swoim planie. Pojawiło się widmo klęski.


Скачать книгу