Zemsta i przebaczenie Tom 4 Morze kłamstwa. Joanna Jax
zaczyna mu mocniej bić.
– A kto to wie, drugu mój – westchnął kompan od kieliszka.
– Ale to nasi? – nie dawał za wygraną Łyszkin.
– Jeśli to ktoś od nas, to zapewniam cię, że nie było go na rozdaniu odznaczeń. Ale jeśli nie nasi, to kto? – prawie retorycznie zapytał Alosza. – Te maminsynki, Angliki?
– Sam się nad tym zastanawiałem – mruknął Igor. – Co prawda ostatnio nasze stosunki z Polską nie są zbyt braterskie, ale w końcu ten kraj jest w obozie naszych sojuszników.
– Sra-ta-ta-ta… – Coraz bardziej pijany Alosza machnął ręką. – Jestem blisko i Mołotowa, i Majskiego. Każdy gra na swoich zasadach, a niewygodnych się usuwa, ot i cała filozofia. Jak pewnego dnia okażę się mało przydatny, to ktoś będzie za mną płakał? Albo za tobą? Chociaż my jesteśmy Rosjanami. Nikt. Ja ci to mówię, pies z kulawą nogą nie będzie pamiętał o nas i o tych zasranych medalach. Wykorzystają, przeżują, a potem wyplują, a nasze zasługi już ktoś sobie przypisze. Byłem tam i byłem dumny, ale jak nocą paru poszło w teren, to kazali mi siedzieć na dupie i udawać, że nic nie widziałem i nic nie słyszałem. A jak wrócili, bracie, to mówili, że mają kwity, a ja dostanę medal. No i dostałem, oni nie. A potem się dowiedziałem, że te tajne dokumenty już dawno ty im na tacy podałeś, więc wiesz, jak się teraz czuję… jak ostatni głupek, co to go uciszyli medalem, żeby za dużo nie myślał o wypadku tego generała.
Igor uznał, że była w tym jakaś logika. Zwłaszcza że Alosza co prawda był świetnym oficerem, ale nie umiał trzymać języka za zębami. Do pewnego momentu robił to, co mu kazali, a potem odsunęli go i na osłodę dali wyróżnienie. Alosza, z tego, co opowiadał, nie dość, że był znakomitym radiotelefonistą, to na dodatek dobrze władał angielskim, ale w istocie język miał stanowczo za długi, szczególnie jak na agenta do zadań specjalnych.
Rozstali się późno po północy. Alosza zataczał się tak bardzo, że Igor musiał podtrzymywać go, żeby nie spadł ze schodów. On zaś nie czuł się pijany prawie wcale. Bardzo chciał się upić tego wieczoru, ale zdawało mu się, że wódka przelatuje przez niego jak zwykła woda i w pewnej chwili już nie mógł nawet jej w siebie wlewać.
Następnego dnia już nie powrócili do tego tematu. Być może Alosza nawet nie pamiętał, co mówił Igorowi przy kieliszku i chyba tak było lepiej dla nich obu.
3. Magnuszew, 1943
Lato było ulubioną porą roku Hanki. A zadecydowały o tym względy praktyczne – nie musiała palić w piecach, Nadia cały czas bawiła się na podwórku, nie narzekając na nudę, a na stole częściej pojawiały się warzywa i owoce, co w znacznym stopniu urozmaicało ich proste i mało wykwintne posiłki. Jednakże Hanka Lewin nie mogła powiedzieć o sobie, że jest szczęśliwa i chciałaby na wsi spędzić resztę życia. Jedyną pozytywną stroną jej prostej egzystencji i mieszkania z dala od ludzkich siedzib było względne bezpieczeństwo. Nie potrafiła jednak, tak jak to było zaraz po wyjściu z Pawiaka, cieszyć się tylko tym, że żyje, a jej dzieci są zdrowe i radosne. To nie był jej świat i nawet odwiedziny Ireny nie dawały jej poczucia, iż znalazła swoje miejsce na ziemi.
– Coś taka skwaszona, Hanka? – pytała „Wariatka”, gdy przyłapała Hankę na beznamiętnym patrzeniu w przestrzeń.
– Wydaje ci się, Irenka – burczała wtedy pod nosem Hanka, nie chcąc przyznać się do swoich tęsknot i rozterek.
Nie chodziło nawet o to, że Irena nie była godna zaufania, ale czy byłaby w stanie zrozumieć pewne sprawy? Nie chciała także, aby „Wariatka” martwiła się o nią. Dla niej bowiem każdy frasunek Hanki był także jej problemem. Bez względu na to, czy chodziło o poważne kwestie, czy zwykłe kobiece humory.
– Przecie widzę, ślepa nie jestem. Gęba skwaszona jak po niedojrzałych śliwkach i mało co gadasz. A kiedyś to ci się buzia nie zamykała. Przyznaj się, to przez te urzędowe listy… – prychnęła Irena.
– Te listy… to nic ważnego – skłamała Hanka i chcąc odwrócić od nich uwagę, postanowiła zdradzić przyjaciółce tylko część prawdy. – Smutno mi. Tyle czasu na wsi siedzę, a ja jestem miastowa dziewczyna. Mój mąż za granicą, sama jak ten kołek w płocie zostałam. A kogo ja widuję, oprócz ciebie i dzieciaków? I za sceną tęsknię, bo jedynie w polu i w lesie mogę śpiewać. Jeszcze trochę i głos mi na zmarnowanie pójdzie.
– W dupie ci się poprzewracało, Hanka. – Irena machnęła ręką i dodała: – Masz co jeść, dzieci żadnej zarazy nie przywlekły i nawet Niemcy cię do roboty nie chcą. A chłopa to sobie innego znajdziesz, jak twój mąż przepadnie. Tego kwiatu to pół światu.
Tak, dla Ireny „Wariatki” szczęście było proste, a zadowolenie czerpała z każdego przeżytego dnia. Jakże Hanka jej zazdrościła takiego podejścia do życia. Irena tak niewiele wymagała od losu i dlatego wszystko ją cieszyło. Cóż z tego, że Kazio, jej małżonek, był pijakiem i leniem, ale miała go przy boku i to wystarczyło, by dziękować Bogu, że go zesłał. Hanka jednak posmakowała innego życia, w luksusie i spełnieniu, zaznała szalonej miłości, więc jak mogła przywyknąć do szarej i wypełnionej ciężką pracą egzystencji. Byle przetrwać, byle się najeść i zasypiać w ciszy. Próbowała być szczęśliwa. Starała się radować z tego, co ma, bo inni mieli gorzej. Chciała się tym pocieszać i patrzyć na otaczający ją świat łaskawym wzrokiem. Jednak po pewnym czasie spostrzegła, że oszukuje samą siebie. Tak naprawdę trzymała ją w ryzach nadzieja, że życie w końcu się zmieni, karta się odwróci, a ona poczuje, że jest właśnie tam, gdzie być powinna. Ale im dłużej trwała wojna, tym bardziej była zniecierpliwiona i przygnębiona. Alicja zrozumiałaby ją. Ona także pragnęła wyciskać życie jak cytrynę, nawet za cenę tak zwanego świętego spokoju. Miały inne cele i tak różne marzenia, ale obie nie chciały stać w miejscu, tylko dążyć do ich realizacji.
Hanka niekiedy wracała myślami do nocy spędzonej z Hermannem. Sądziła, że będzie dławić ją poczucie winy, wyrzuty sumienia i będzie oczekiwała kary boskiej za zdradzenie tak pięknego uczucia, jakie połączyło ją z Igorem. Nic takiego nie nastąpiło. Było jej tej nocy dobrze, po wielu miesiącach nareszcie poczuła się jak kobieta, piękna i pożądana. Niekiedy ze złością patrzyła w niebo i kłóciła się z Panem Bogiem, jakby uprzedzając jego ruch pogrożenia jej palcem i zesłania w ramach kary jakiegoś nieszczęścia.
Wciąż pisywali do siebie, ale na wschodzie sytuacja była niepewna i Hermann Ritz nie pojawił się u niej od tamtego czasu. A może uznał, że popełnili błąd? Potrafiła sobie wyobrazić, jak dopadają go wyrzuty sumienia za tamten spontaniczny przyjazd. Jednak jego listy wciąż były pełne ciepła i tęsknoty i miała nadzieję, że pewnego dnia zjawi się u niej kolejny raz, a ona rzuci mu się w ramiona. Nie chciała czekać wciąż na Igora, który zdawał się ułudą, pięknym wspomnieniem, a może nawet nie było go już wśród żywych. Tkwił w jej sercu, ale im więcej czasu mijało, tym bardziej traciła nadzieję, że pewnego dnia znowu go zobaczy.
– Ty nie słuchasz, co gadam. – Irena szturchnęła Hankę łokciem.
– Przepraszam, zamyśliłam się – odpowiedziała bezwiednie.
– Tyś się, Hanka, czasem nie zakochała? – podejrzliwie zapytała „Wariatka”.
– A w kim? – Hanka wybuchła śmiechem, bo w istocie wokół niej panowała istna ludzka pustynia.
– A bo ja wiem. Może w tym szkopie, co ci czekoladki przynosił. – Wzruszyła ramionami.
Hanka rozejrzała