Immunitet. Joanna Chyłka. Tom 4. Remigiusz Mróz
już niebawem, kiedy razem z ponad dwoma tysiącami innych nieboraków przystąpisz do egzaminu adwokackiego. Ile to teraz trwa? Cztery dni?
Skinął niechętnie głową. Nie chciał teraz o tym myśleć, miał jeszcze sporo czasu na naukę – i jeszcze więcej na zamartwianie się.
– Przez pierwsze trzy dni egzamin trwa sześć godzin, w czwartym dniu osiem.
– Nieźle. Zdążysz się napocić, choć i tak nic z tego nie będzie.
– Jeśli wciąż będziesz okazywać mi tak daleko idące wsparcie, z pewnością…
Lew Buchelt chrząknął tak głośno i głęboko, że oboje natychmiast popatrzyli na niego, jakby miał się zadławić. Zmierzył wzrokiem jedno i drugie i ledwo zauważalnie pokręcił głową.
– Jeśli to wszystko…
– Nie, nie wszystko – odparła Joanna. – Chcę się jeszcze dowiedzieć, jak to jest z wnioskami dowodowymi.
– W pewnym sensie tak, jak w normalnym postępowaniu, choć Trybunał nie jest nimi związany. Może sam dopuścić jakikolwiek dowód, jeśli uzna to za słuszne. A w sprawach nieuregulowanych ustawą o TK stosuje się odpowiednio przepisy Kodeksu postępowania cywilnego.
– Cywilne. Świetnie.
Lew zmarszczył czoło. Przez moment zdawał się głęboko nad czymś zastanawiać. Przypuszczalnie nad tym, czy warto podejmować rzuconą rękawicę.
– Coś nie tak? – zapytał w końcu.
– Po prostu nie darzę cywilnego przesadną sympatią.
– Ponieważ jest zbyt cywilizowane?
Chyłka popatrzyła na niego z niedowierzaniem i prychnęła.
– Czyżby pan próbował żartować? – zapytała, uśmiechając się. – Albo zdobyć się na przytyk?
– Po prostu zauważam, że prawo cywilne czy gospodarcze zajmuje się zupełnie inną materią niż ta, do której pani przywykła. W prawie karnym wszystko obraca się wokół zbrodni, wynaturzeń i…
– Tak, tak. Samo dobro, podczas gdy u was same nudy.
Lew poprawił okulary, przez moment się zastanawiał, a potem wstał. Zapiął stanowczo zbyt duży i zbyt luźno przyszyty guzik marynarki, obracając się w kierunku drzwi. Chyłka ani Oryński nie odezwali się słowem.
Stary mecenas zatrzymał się w progu i obejrzał przez ramię.
– Proszę po prostu w swej argumentacji przytaczać opracowania szanowanych autorów. Sugeruję przede wszystkim opinie profesorów Garlickiego, Działochy, Sokolewicza, Skrzydły, Granata czy…
– Najbardziej przekonujące będą moje opinie.
– Z pewnością. Ale proszę wystrzegać się przytaczania tych, którzy… cóż, zostali oskarżeni o plagiat, jeśli wie pani, kogo mam…
– Doskonale wiem – ucięła. – I dziękuję za rady. W kwestii ich udzielania jest pan prawdziwym odpowiednikiem kopalni odkrywkowej.
Buchelt skinął głową, a potem wyszedł na korytarz. Ledwo drzwi się zamknęły, Chyłka wyjęła z kieszeni pogięty kawałek kartki i coś na nim zapisała. Kordian przypatrywał się jej w milczeniu.
– Co robisz?
– Zapisuję nazwiska tych konstytucjonalistów.
– Powinnaś zainwestować w notes. Albo skorzystać z komórki.
– Wszystko w swoim czasie, Zordon. Na razie wracam do siebie po przejściach alkoholowych.
Mimo że używała lekkiego tonu, przypuszczał, że nie jest jej łatwo. Właściwie spodziewał się, że od razu po wyjściu ze szpitala Joanna jakimś cudem niepostrzeżenie nabędzie butelkę i tym samym trąci kamień, który wyzwoli lawinę. Tymczasem nic takiego się nie stało. A jeśli toczyła wewnętrzną walkę, to bynajmniej nie było tego po niej widać.
Rozległo się pukanie do drzwi. Oryński odwrócił głowę, przekonany, że Lew Buchelt wrócił, by dodać coś jeszcze. Zamiast niego w progu zobaczył jednak nieznanego mężczyznę. Szybko pomiarkował, że to jeden z praktykantów.
– Panie mecenasie – powiedział, patrząc na Kordiana.
Oryński się wzdrygnął. W ułamku sekundy przez głowę przeszły mu dwie wyraźne jak błyskawica myśli. Pierwsza: Chyłka zaraz będzie miała używanie. Druga: kiedyś współpracownicy naprawdę będą go tak tytułować.
Chciał odpowiedzieć, że nie zrobił jeszcze aplikacji, ale w gruncie rzeczy dlaczego miałby poprawiać chłopaka?
– Pan Żelazny chciałby się z panem widzieć.
– Tak?
Kordian spojrzał ostrożnie na Chyłkę. Wbijała wzrok w kartkę papieru, nie zwracając uwagi na posłańca.
– Twierdzi, że to pilne.
Oryński podniósł się, zapiął marynarkę, a potem ruszył w stronę wyjścia.
– Powodzenia, panie mecenasie – rzuciła pod nosem Joanna.
Uznał, że najlepiej będzie nie odpowiadać, i czym prędzej wyszedł z sali konferencyjnej. Podziękował praktykantowi, a ten skierował się z powrotem do noryobory. Po drodze prawie potrącił kuriera UPS, który rozglądał się nerwowo jak zwierzyna pośród całej chmary myśliwych. W końcu wbił wzrok w Kordiana.
– Sala konferencyjna numer trzy? – zapytał niepewnie.
Oryński wskazał na drzwi, które właśnie zamknął. Kurier otarł pot z czoła i odetchnął.
– Niełatwo tu macie – ocenił. – Prawdziwa miejska dżungla.
– Dzisiaj? O tej porze? To raczej odpowiednik podlaskiej wsi. Przyjdzie pan w poniedziałek rano, zobaczy pan, co to znaczy dżungla.
Pracownik UPS pokiwał głową.
– Szukam Joanny Chyłki.
– To dobrze pan trafił. Jama drapieżnika jest w tej chwili tu. – Kordian otworzył drzwi. – Tylko ostrożnie. Nie polecam podchodzić za blisko.
– Co jest, Zordon? – rozległ się głos ze środka.
– Kurier do ciebie.
– Niech zostawi u Anki.
Mężczyzna przechylił się przez próg.
– Przesyłka jest adresowana do pani. Imiennie, nie na kancelarię. Potrzebuję…
– Zawsze pod górkę – ucięła. – Co to za przesyłka?
Kordian spojrzał na podłużne pudełko, które kurier trzymał pod pachą. Jakimś cudem przetrwało przebijanie się przez korytarz, choć Oryński przypuszczał, że mężczyzna musiał chronić je niczym matka własne dziecko.
– Trudno powiedzieć – odparł, wchodząc do środka.
Oryński spojrzał w głąb korytarza, na końcu którego znajdował się gabinet Żelaznego. Był ciekawy, kto zdecydował się sprezentować coś Chyłce, ale nie wypadało kazać szefowi czekać. Wpuścił kuriera, a potem ruszył ku biuru jednego z dwóch imiennych partnerów.
Artur Żelazny jak zwykle bawił się spinkami do mankietów. Było w tym nawyku coś przywodzącego na myśl zachowania obsesyjno-kompulsywne, ale nikt nie śmiał zwrócić mu na to uwagi.
Podniósł wzrok znad najnowszego, najcieńszego macbooka i zmrużył oczy.
– Wejdź, Kordian.
Oryński