Bastion. Стивен Кинг
Ale wcale mi się to nie podoba.
– Byłbyś świrem, gdybyś uważał inaczej. – Devins złożył ręce i pochylił głowę. – Ale do rzeczy. Powiedziałeś mi, a ja przekazałem policji, że… uhm… – wyjął z aktówki plik kartek i przerzucił je pospiesznie. – Już mam. „Nigdy nikogo nie zabiłem. Dziurawiec to zrobił. Był kompletnie porąbany i chyba lepiej dla całego świata, że już go nie ma”.
– Owszem, to się zgadza. No i co? – spytał Lloyd.
– To, że z twojego zeznania wynika, że bałeś się swojego kumpla – odparł z uśmiechem Devins. – Bałeś się go?
– Cóż, raczej nie…
– Bałeś się go. Ten facet cię przerażał.
– Nie sądzę…
– Lepiej w to uwierz, Sylwestrze. Na jego widok waliłeś w gacie.
Lloyd zmarszczył brwi. Wyglądał jak uczeń, który bardzo się stara, ale ma trudności ze zrozumieniem tematu lekcji.
– Nie każ mi prowadzić się za rączkę – dodał Devins. – Wolałbym tego nie robić. Mógłbyś pomyśleć, że sugerowałem, iż Dziurawiec był przez cały czas naćpany.
– Przecież był! Obaj byliśmy!
– Nie. Ty nie byłeś naćpany. Tylko on. A kiedy brał, zaczynał świrować.
– Bez kitu, stary… – zaprotestował znowu Lloyd i w tym momencie przypomniał sobie okrzyk Dziurawca: „Heeja, Heeja”, kiedy ze śmiechem rozwalił kobietę w sklepie w Burrack.
– Kilka razy brał cię na muszkę…
– Nie, on nigdy…
– Owszem, tak, tylko o tym zapomniałeś. Ale teraz przypomniałeś to sobie. Raz groził nawet, że cię zabije, jeśli nie zrobisz tego, co ci każe.
– Cóż, miałem gnata…
Devins zmarszczył brwi.
– Wydaje mi się, że jeśli wysilisz pamięć, przypomnisz sobie, iż Dziurawiec mówił ci, że twoja broń jest załadowana ślepakami – powiedział. – Pamiętasz?
– Teraz, gdy o tym wspomniałeś…
– I byłeś bardzo zaskoczony, gdy naboje, rzekomo ślepe, okazały się prawdziwe.
– Jasne – odparł Lloyd, kiwając energicznie głową. – O mało się wtedy nie zesrałem.
– Chciałeś nawet wycelować we Freemana, ale akurat wtedy go zastrzelono.
Lloyd spojrzał na niego z nową nadzieją.
– Sam nie potrafiłbym tego lepiej powiedzieć – stwierdził.
Kiedy nieco później tego ranka siedział na placu ćwiczeń i zastanawiał się nad tym, co powiedział jego obrońca, podszedł do niego jeden z więźniów, Mathers, złapał go za kołnierz i podniósł. Był ogolony na łyso jak Telly Savalas i jego naga czaszka lśniła w blasku słońca.
– Poczekaj… – wymamrotał Lloyd. – Mój adwokat policzył moje zęby. Mam siedemnaście. Więc jeśli…
– Shockley mi powiedział – syknął Mathers i walnął go kolanem w krocze.
Między nogami Lloyda eksplodował tak dojmujący ból, że zaparło mu dech w piersiach. Upadł na ziemię, przyciskając obie dłonie do genitaliów. Wydawało mu się, że zostały zmiażdżone na papkę. Świat zaćmiła czerwona mgiełka.
Po chwili udało mu się unieść głowę. Mathers wciąż gapił się na niego. Strażnicy patrzyli w inną stronę. Lloyd jęczał i skręcał się z bólu, łzy ciekły mu z oczu, a w jego podbrzuszu obracała się rozgrzana do czerwoności kula ołowiu.
– Osobiście nic do ciebie nie mam – oświadczył Mathers. – To tylko interesy. Jeśli o mnie chodzi, mam nadzieję, że się wywiniesz. Prawo Markhama to rzeźnia, stary.
Odszedł w stronę strażnika stojącego przy rampie załadunkowej dla ciężarówek po drugiej stronie placu. Kiedy klawisz zobaczył, że Lloyd patrzy na niego, uniósł obie dłonie z wyprostowanymi środkowymi palcami i zaśmiał się triumfalnie. Mathers podszedł bliżej, a strażnik rzucił mu paczkę tareytonów. Więzień schował je do kieszonki na piersiach, zasalutował i oddalił się.
Lloyd leżał na ziemi, z kolanami przyciągniętymi do piersi, przyciskając dłonie do bolącego podbrzusza, a w jego głowie rozbrzmiewało echo słów Devinsa: „Prawo jest bezwzględne, chłopcze”.
Święta prawda.
ROZDZIAŁ 25
Nick Andros odsunął jedną z zasłon i wyjrzał na ulicę. Z pierwszego piętra domu zmarłego Johna Bakera, patrząc w lewo, można było zobaczyć całe śródmieście Shoyo, natomiast patrząc w prawo, widziało się wychodzącą z miasta drogę numer 63. Main Street była zupełnie wyludniona, a w budynkach biurowych pozaciągano rolety. Pośrodku drogi siedział pies ze spuszczonym łbem; trząsł się cały, na rozpalony żarem chodnik skapywała mu z pyska biała piana. W rynsztoku pół przecznicy dalej leżał drugi pies, już martwy.
Nick zaciągnął zasłonę, przetarł oczy i podszedł do leżącej na łóżku kobiety, która właśnie się obudziła. Jane Baker była opatulona grubymi kocami. W malignie zrzuciła z siebie koce i Nick z zażenowaniem stwierdził, że jej ciało prześwituje przez przepoconą nocną koszulę. Wątpił jednak, by w tym stanie przejmowała się takimi drobiazgami. Umierała.
– Johnny, przynieś miednicę. Chyba będę rzygać… – jęknęła.
Wyjął spod łóżka miednicę i postawił przy niej, lecz kobieta, miotając się dziko, strąciła ją na podłogę. Nick podniósł miednicę i bezradnie popatrzył na panią Baker.
– Johnny! – zawołała. – Nie mogę znaleźć mojego pudełka na igły i nici. Nie ma go w szafie!
Napełnił szklankę wodą z dzbanka i przyłożył jej do ust, lecz znów szarpnęła całym ciałem, omal nie wytrącając mu naczynia z ręki. Odstawił szklankę na stolik nocny, by mogła po nią sięgnąć, kiedy się uspokoi.
Nigdy jeszcze nie był tak boleśnie świadom swojej ułomności jak w ciągu ostatnich dwóch dni. Gdy zjawił się u Jane Baker, był przy niej pastor metodystów Braceman. Czytał wraz z nią Biblię w saloniku, lecz sprawiał wrażenie niespokojnego i chciał jak najszybciej wyjść. Gorączka mąciła umysł Jane i kobieta nie bardzo wiedziała, co robi. Może pastor bał się, że zamierza go uwieść. Bardziej prawdopodobne jednak było, że chce po prostu zabrać swoją rodzinę i podjąć próbę wydostania się z miasta. W małych mieścinach wieści rozchodziły się szybko i wielu mieszkańców podjęło już decyzję o opuszczeniu Shoyo.
Kiedy Braceman opuścił salonik domu Bakerów jakieś dwie doby temu, wszystko zaczęło się zmieniać w koszmar na jawie. Stan pani Baker pogorszył się tak bardzo, że Nick obawiał się, iż kobieta nie dożyje zmierzchu.
Niestety, nie mógł być przy niej przez cały czas. Poszedł do baru po jedzenie dla trzech więźniów, jednak Vince Hogan nie zdołał przełknąć ani kęsa. Majaczył. Mike Childress i Billy Warner żądali, by ich wypuścił, ale Nick nie mógł się na to zdobyć. Nie żeby się bał, wątpił, by zamierzali tracić czas, wyżywając się na nim; prawdopodobnie tak samo jak inni chcieliby jak najszybciej dać nogę z Shoyo. Czuł się jednak odpowiedzialny za więźniów. Złożył obietnicę człowiekowi, który już nie żył. Z całą pewnością prędzej czy później nad wszystkim przejmie kontrolę policja stanowa i wtedy będzie mógł przekazać jej aresztantów.
Na