Bastion. Стивен Кинг
wpatrywał się w trupa, po czym podniósł jego głowę za włosy. Talerz pozostał na twarzy Franka, bo zupa dawno temu zastygła. Starkey, ogarnięty zgrozą, jednym ruchem ręki uwolnił martwego szeregowca od naczynia. Talerz z głośnym brzękiem wylądował do góry dnem na podłodze. Większość zupy, przypominającej teraz galaretę, pozostała na policzkach i czole Franka D. Bruce’a. Starkey wyjął z kieszeni chustkę i na ile zdołał, oczyścił twarz zmarłego. Resztki zupy pozostały jeszcze na powiekach żołnierza, ale Starkey nie próbował ich wytrzeć – bał się, że gałki oczne trupa zapadną się do wnętrza czaszki jak oczy mężczyzny z tekturką na szyi. Jednak jeszcze bardziej obawiał się, że jego powieki mogłyby unieść się do góry. Bał się wyrazu martwych oczu Franka.
– Szeregowy Bruce, spocznij – powiedział.
Rozłożył chustkę na twarzy Franka D. Bruce’a i zostawił ją na niej. Potem odwrócił się i równym krokiem, jak na paradzie, wyszedł z baru.
W połowie drogi do windy przy ścianie siedział mężczyzna z tekturką na szyi. Starkey usiadł obok niego, odpiął zatrzask kabury przytrzymujący kolbę pistoletu i włożył lufę do ust.
Odgłos wystrzału był przytłumiony i pozbawiony dramatyzmu.
Żaden z trupów nie zwrócił na to uwagi.
Urządzenia do oczyszczania powietrza usunęły dym z korytarza.
W trzewiach Projektu Blue zapanowała cisza.
W stołówce chustka Starkeya ześlizgnęła się z twarzy Franka D. Bruce’a i powoli opadła na podłogę. Bruce’owi było to obojętne, ale Len Creighton, patrząc na monitor, na którym widać było martwego szeregowca, zastanawiał się, dlaczego Billy, wycierając twarz trupa, nie mógł oczyścić mu oczu i brwi.
Wkrótce miał stanąć twarzą w twarz z prezydentem Stanów Zjednoczonych, jednak w tej chwili o wiele bardziej przejmował się skrzepłymi resztkami zupy na brwiach Franka D. Bruce’a.
ROZDZIAŁ 23
Randall Flagg szedł wzdłuż US 51, wsłuchując się w odgłosy nocy napierające z obu stron na drogę, która miała doprowadzić go z Idaho do Nevady. Stamtąd mógł dotrzeć wszędzie. Od Nowego Orleanu po Nogales, od Portlandu w Oregonie do Portlandu w Maine. To był jego kraj i nikt go lepiej nie znał ani bardziej nie kochał. Wiedział, dokąd prowadzą wszystkie drogi, które przemierzał nocami.
Teraz, na godzinę przed świtem, znajdował się gdzieś pomiędzy Grasmere i Riddle, na zachód od Twin Falls, nieco na północ od rezerwatu Duck Valley ciągnącego się przez dwa stany. Czy to nie było wspaniałe?
Kiedy na horyzoncie pojawiły się światła samochodu, zszedł z szosy w gąszcz wysokich traw, gdzie roiło się od nocnych owadów, i czekał, aż wóz go minie.
Kierowca przez krótką chwilę czuł na plecach lodowate ciarki, jakby nieoczekiwanie omiótł go podmuch chłodnego powietrza, a jego żona i córka poruszyły się niespokojnie na tylnym siedzeniu, jakby jednocześnie przyśnił im się ten sam koszmar.
Randall Flagg wytrwale szedł na południe, starte obcasy jego kowbojskich, spiczasto zakończonych butów stukały o asfalt. Był wysokim mężczyzną o nieokreślonym wieku, ubranym w sprane, powycierane dżinsy i kurtkę z tego samego materiału. Kieszenie miał wypchane kontestacyjnymi broszurami, pamfletami i przemowami na różne okazje. Kiedy zaczynał mówić, przyjmowałeś jego słowa niezależnie od tego, jaki temat akurat wybrał: zagrożenie ze strony elektrowni atomowych, rola Międzynarodowego Spisku Żydowskiego w obalaniu rządów zaprzyjaźnionych państw, siatka kokainowa CIA-Contras, związki farmerów, świadkowie Jehowy („Jeżeli odpowiedziałeś tak na dziesięć pytań, to jesteś zbawiony!”), Czarni dla Równości Wojującej czy kodeks Ku-Klux-Klanu. Miał wiele do powiedzenia na każdy z tych tematów. Jego dżinsową kurtkę zdobiły poprzypinane na piersiach znaczki. Z prawej strony miał przyczepioną żółtą plakietkę z „uśmieszkiem”, a z lewej znaczek ze świnią w policyjnej czapce. Poniżej niego był napis wykonany czerwonymi, rozpływającymi się literami: I JAK TAM TWOJA ŚWINIA?
Szedł, nie zatrzymując się i nie zwalniając. Jego oczy pałały szaleństwem. Na plecach miał stary skautowski plecak, a na jego twarzy malowała się mroczna wesołość. Była to twarz człowieka, na którego widok kelnerkom w przydrożnych barach wypadały z rąk szklanki, a dzieci na trójkołowych rowerkach wjeżdżały na drewniane płoty i potem, z drzazgami powbijanymi w kolana, płacząc głośno, biegły do swoich rodziców. Ta twarz gwarantowała, iż każda niewinna barowa sprzeczka zamieni się w krwawą jatkę.
Szedł na południe. Był teraz na US 51, pomiędzy Grasmere a Riddle, nieco bliżej Nevady. Niebawem zatrzyma się gdzieś, aby przespać kolejny dzień, i obudzi się wraz z nadejściem zmierzchu. Gotując strawę nad małym ogniskiem, będzie czytał – nieważne co, cokolwiek – książkę pornograficzną pozbawioną okładek, Mein Kampf, komiks R. Crumba lub jedno z reakcyjnych czasopism wydawanych przez America Firsters czy Synów Patriotów. Jeżeli chodziło o słowo drukowane, był niewybrednym czytelnikiem.
Po kolacji znów ruszy w drogę, nadal idąc wzdłuż US 51 – dwupasmowej autostrady, przecinającej dzikie, zapomniane przez Boga terytoria. Będzie szedł, węsząc, nasłuchując i podziwiając okolicę, obserwując suchą, stepową roślinność, niesione wiatrem krzewy biegacza pustynnego i strzelające w górę jak grzbiet dinozaura pasma gór.
Jutro lub pojutrze dojdzie do Nevady – najpierw do Owyhee, a potem do Mountain City, gdzie czeka na niego Christopher Bradenton. Ma dostać od tego człowieka „czysty” samochód i „czyste” dokumenty, a potem cały kraj stanie przed nim otworem – niczym ogromne ludzkie ciało, wypełnione mnóstwem naczyń krwionośnych czekających tylko na to, aby go przyjąć – mroczną drobinę obcej tkanki – i doprowadzić do każdej części organizmu – serca, płuc, wątroby lub mózgu. Był jak skrzep czekający na swoją okazję, odłamek kości szukający miękkiego organu, który mógłby przebić, albo pojedyncza obłąkana komórka wypatrująca drugiej takiej jak ona, aby się z nią połączyć w malutkiego złośliwego guza.
Szedł dalej, wymachując rękami. Był znany na trasach, którymi poruszali się biedacy, szaleńcy, zawodowi rewolucjoniści i ludzie, których nauczono tak bardzo nienawidzić, iż ta nienawiść była widoczna na ich twarzach równie wyraźnie jak zajęcza warga. Niechciani i akceptowani jedynie przez sobie podobnych, spotykający się w małych tanich pokoikach o ścianach wyklejonych plakatami i sloganami, piwnicach, w których we wkręcone w imadła pocięte kawałki rur wtyka się materiały wybuchowe, oraz suterenach, gdzie tworzone są rozmaite szaleńcze plany – zabicia członka gabinetu, porwania dziecka jakiegoś dygnitarza lub wdarcia się na posiedzenie zarządu firmy Standard Oil z granatami i pistoletami maszynowymi, by w imię ludu urządzić tam krwawą łaźnię. Wszyscy ci ludzie znali go dobrze i nawet najbardziej szalony z nich patrzył na jego mroczną, uśmiechniętą twarz z ukosa. Kobiety, z którymi sypiał, choćby nawet robiły to z równym zaangażowaniem jak jedzenie kanapki, przyjmowały go późnym wieczorem z ciałem zesztywniałym jak deska i odwracały głowę, by na niego nie patrzeć. Robiły to, jakby miały do czynienia ze złotookim baranem albo z czarnym psem, i nawet po wszystkim były tak zimne, że wydawało się niemożliwe, aby kiedykolwiek coś mogło je rozgrzać.
Kiedy zjawiał się na jakimś zebraniu, histeryczna paplanina natychmiast cichła – przestawano obmawiać się, oskarżać czy obwiniać, przerywano popisy ideologicznej retoryki.
Przez chwilę panowała grobowa cisza, po czym wszyscy odwracali od niego głowy, jakby trzymał w rękach jakąś przerażającą broń, coś tysiąckroć gorszego niż plastik produkowany w podziemnych chemicznych laboratoriach studentów renegatów czy automat ukradziony przez chciwego sierżanta z działu zaopatrzenia. Zachowywali się, jakby przybył do nich z machiną zniszczenia