Bastion. Стивен Кинг
Tu Mercy General Hospital. W chwili obecnej…”.
– Ścierki są na dole! – krzyknęła nagle matka. – Ci Portorykańczycy o niczym nie wiedzą!
– „Proszę czekać na przyjęcie zgłoszenia…”.
Larry rzucił słuchawkę na widełki i przez chwilę wpatrywał się w aparat. Co to za szpital, do diabła, gdzie na zgłoszenia odpowiada automatyczna sekretarka? Przecież jego matka była umierająca! Co się tam działo?
Postanowił zejść na dół i spytać, czy pan Freeman nie zechciałby zostać z jego matką, gdy on pojedzie do szpitala. A może powinien wezwać prywatną karetkę? Chryste, jak to możliwe, że nie ma pojęcia, co w takiej sytuacji robić? Dlaczego nie uczą tego w szkole?
Z sypialni przez cały czas dochodził chrapliwy oddech jego matki.
– Zaraz wrócę – mruknął półgłosem i podszedł do drzwi.
Bał się o nią. Takie rzeczy stale mi się przytrafiają, pomyślał. Ale dlaczego to musiało się stać akurat wtedy, gdy chciałem podzielić się z nią dobrymi wiadomościami?
Najokropniejsza z tego wszystkiego była egoistyczna myśl: „Czy to nie pokrzyżuje moich planów?”.
Nienawidził takich myśli, ale wciąż rozbrzmiewały pod jego czaszką.
Zbiegł po schodach do mieszkania pana Freemana. Spomiędzy ciemnych chmur ponownie dobiegł grzmot.
Kiedy znalazł się na parterze, drzwi frontowe otworzyły się na oścież i klatkę schodową omiotły strugi deszczu.
ROZDZIAŁ 20
Harborside był najstarszym hotelem w Ogunquit. Odkąd naprzeciwko niego wybudowano klub jachtowy, widok nie był najlepszy, ale w takie popołudnie jak to, kiedy po niebie krążyły burzowe chmury napęczniałe od grzmotów i błyskawic, wydawał się całkiem znośny.
Frannie siedziała przy oknie. Od blisko trzech godzin usiłowała napisać list do Grace Duggan – przyjaciółki z liceum noszącej obecnie nazwisko Smith. Nie zamierzała zwierzać się jej, że jest w ciąży, ani opisywać kłótni z matką, bo mogłoby to jedynie wprawić ją w depresję. Poza tym przypuszczała, że Grace i tak niebawem się o tym dowie. Po prostu chciała napisać list do przyjaciółki. Opisać, jak w maju wybrała się na wycieczkę rowerową z Jessem, Samem Lothropem i Sally Wenscelas do Rangely. Napisać, że szczęśliwie udało jej się zdać ostatni egzamin z biologii, że Peggy Tate (ich wspólna koleżanka) znalazła nową pracę, a Amy Lauder niedługo wychodzi za mąż. Ale pisanie zupełnie jej nie szło. Po części było to winą pokazów pirotechnicznych na zewnątrz – jak można cokolwiek pisać, kiedy nad wodą raz po raz przetaczają się grzmoty i strzelają błyskawice? W dodatku informacje zawarte w liście wydawały się odrobinę naciągane i przekręcone – jak nóż, którym zamiast obierać ziemniaka, zacinasz się w palec.
Owszem, wycieczka rowerowa się udała, jednak stosunki pomiędzy nią i Jessem nie wyglądały już tak różowo.
Zdała egzamin z biologii, ale w gruncie rzeczy liczyła na lepszą ocenę.
Ani jej, ani Grace nie interesował los Peggy Tate i zbliżający się ślub Amy – teraz, w sytuacji, w jakiej się znalazła, zakrawało to raczej na niesmaczny żart.
„Wiesz, Amy wychodzi za mąż, a ja będę miała dziecko, ha, ha!”.
Pomyślała, że musi dokończyć ten list choćby tylko dlatego, żeby się dłużej nie męczyć, więc napisała:
Mam problemy, sporo różnych problemów, ale nie potrafię Ci o nich napisać. Wystarczy, że muszę o nich myśleć! Mam jednak nadzieję, że spotkamy się Czwartego Lipca, chyba że od ostatniego listu twoje plany się zmieniły. (Jeden list na sześć tygodni? Zaczynam się zastanawiać, czy ktoś nie amputował Ci palców!).
Opowiem ci o wszystkim, kiedy się spotkamy. Jestem pewna, że skorzystam z twoich dobrych rad.
Wierz we mnie, a ja będę wierzyć w Ciebie
Podpisała się wymyślnym bazgrołem, który zajął połowę kartki. Wydało jej się to bardziej fałszywe niż kiedykolwiek przedtem. Złożyła kartkę, wsunęła ją do koperty, zaadresowała i oparła o lustro. Skończone.
Świetnie. I co teraz?
Znów zrobiło się ciemno. Wstała i zaczęła krążyć niespokojnie po pokoju, zastanawiając się, czy nie wybrać się gdzieś, zanim znów zacznie padać. Ale dokąd mogła pójść? Do kina? Chodziła tam tylko z Jessem. Do Portlandu, aby zrobić obchód sklepów z odzieżą? Mało zabawne. Teraz mogły ją interesować jedynie ciuchy z gumką w pasie. Ciążówki.
Odebrała dziś rano trzy telefony – pierwszy z dobrą wiadomością, drugi z obojętną, trzeci ze złą. Wolałaby, aby kolejność tych wiadomości była odwrotna.
Na zewnątrz zaczęło padać i nadbrzeże jeszcze bardziej pociemniało.
Postanowiła wybrać się na spacer, nie przejmując się deszczem. Świeże powietrze na pewno dobrze jej zrobi. Może zajrzy też do jakiegoś pubu i wypije kufelek piwa. Szczęście w butelce. Może nawet nie szczęście, ale równowaga.
Najpierw zadzwoniła do niej Debbie Smith z Somerworth i oświadczyła, że bardzo chętnie przyjmie ją na współlokatorkę. Prawdę powiedziawszy, było to jej nawet na rękę. Jedna z dwóch dziewczyn, które razem z nią wynajmowały mieszkanie, wyprowadziła się w maju, ponieważ otrzymała posadę sekretarki w hurtowni, a ona i Rhoda nie dawały rady opłacać czynszu bez niej.
„Poza tym obie pochodzimy z wielodzietnych rodzin – dodała. – Płaczące niemowlaki absolutnie nam nie przeszkadzają”.
Fran powiedziała, że będzie gotowa do przeprowadzki na początku lipca, a kiedy odłożyła słuchawkę, poczuła łzy spływające jej po policzkach. Były to łzy ulgi.
Jeśli zdoła wyrwać się z miasta, w którym dorastała, wszystko będzie w porządku. Uwolni się od matki i ojca. Dziecko i samotność pomogą jej jakoś ułożyć sobie życie. Przypomniała sobie, że jakiś gatunek żaby w chwili zagrożenia nadyma się, dwukrotnie powiększając swoje rozmiary, które mają przestraszyć napastnika. Czuła się teraz trochę jak ta żaba, a zagrożeniem było całe miasto i środowisko, w którym żyła. Wiedziała, że nikt nie napiętnuje jej tutaj szkarłatną literą, ale musiała opuścić Ogunquit.
Kiedy wyszła na ulicę, miała wrażenie, że wszyscy jej się przyglądają – oczywiście stali mieszkańcy miasteczka, nie letnicy. Miejscowi zawsze się na kogoś gapili – na pijaczków, na chłopców „z dobrego domu”, przyłapanych na kradzieży w Portlandzie czy Old Orchard Beach, albo na dziewczyny z brzuchem.
Druga wiadomość – ta obojętna – była od Jessa Ridera. Dzwonił z Portlandu i najpierw zatelefonował do niej do domu. Na szczęście zastał Petera, który bez zbędnych komentarzy podał mu jej nowy numer.
– Miałaś w domu spięcia, co? – powiedział, kiedy odebrała.
– Owszem, trochę – odparła wymijająco, nie chcąc zagłębiać się w szczegóły.
– Twoja matka?
– Dlaczego tak uważasz?
– Wygląda mi na taką osobę. Ma coś w oczach, Frannie. Ten wyraz oczu zdaje się mówić: „Jeśli zastrzelisz moją świętą krowę, ja wykończę twoją”.
Nic na to nie odpowiedziała.
– Przepraszam, nie chciałem cię urazić.
– Nie uraziłeś – odparła.
Jego wcześniejsze stwierdzenie