Bastion. Стивен Кинг
w gazetach było tylko kilka drobnych wzmianek o nagłym wzroście zachorowań na grypę. Niektórzy twierdzą, że to sprawka wojskowych… że źle zabezpieczyli jakiś słoik z wirusami w którymś ze swoich laboratoriów. Czy to nie przerażające?
– To tylko bajdurzenie panikarzy.
– Czy tam, gdzie jesteś, nic takiego się nie dzieje?
– Nie – odparł i nagle pomyślał o chorobie swojej matki. I czy jadąc metrem nie zauważył, że sporo osób kichało i kasłało? Zupełnie jak na oddziale gruźlików. Ale przecież w każdym mieście zawsze znajdzie się kilka osób, które kaszlą i kichają. Wszystkie zarazki są bardzo towarzyskie i lubią dzielić się swoim bogactwem.
– Mojej koleżanki nie ma dziś w pracy – dodała Arlene. – Ma gorączkę i spuchnięte gruczoły… a przynajmniej tak powiedziała. Zawsze wydawało mi się, że ta stara wariatka jest za twarda, żeby dać się złamać jakiemuś choróbsku…
– Trzy minuty dobiegają końca – przerwał jej głos z centrali. – Po ich upływie rozlegnie się sygnał.
– Wrócę za tydzień lub dwa, Arlene – powiedział Larry. – Wtedy się zobaczymy.
– Świetnie. Zawsze chciałam się umówić na randkę ze znanym piosenkarzem.
– Nie znasz przypadkiem faceta, którego nazywają Dewey Deck?
– Och… – jęknęła.
– Co się stało?
– Dobrze, że nie odłożyłeś słuchawki! Widziałam się z Wayne’em dwa dni przed tym, zanim poszedł do szpitala. Zupełnie o tym zapomniałam. Ojej!
– O co chodzi?
– O kopertę. Powiedział, że to dla ciebie, ale prosił, żebym przechowała ją przez tydzień czy dwa w kasie albo ci przekazała, jeżeli się spotkamy. Powiedział coś w rodzaju: „Ma cholernego farta, że Dewey Deck nie dostał tego w swoje łapy”.
– Co jest w środku? – zapytał Larry i przełożył słuchawkę z jednej ręki do drugiej.
– Chwileczkę. Zaraz zobaczę.
Przez chwilę panowała cisza, a potem rozległ się odgłos rozdzieranego papieru.
– To książeczka oszczędnościowa. First Commercial Bank of California. Stan konta… o rety! Ponad trzynaście tysięcy dolarów. Jeżeli kiedykolwiek usłyszę od ciebie, że nie masz grosza przy duszy, na pewno pożałujesz.
– Dzięki, Arlene – odparł zaskoczony Larry. – Przypilnuj tego dla mnie, dobrze?
– Nie. Wyrzucę ją do kanału burzowego. Dupek.
– Miło wiedzieć, że cię kochają.
Westchnęła.
– Aż za bardzo, Larry. Włożę ją do koperty, na której napiszę dwa nazwiska: twoje i moje. Kiedy się zjawisz, nie będziesz mógł mnie okantować.
– Nigdy bym tego nie zrobił, skarbie – odparł, uśmiechając się do siebie.
Rozłączyła się, a w słuchawce znowu rozległ się głos z centrali domagający się dalszych ćwierćdolarówek dla Ma Bell. Larry, wciąż czując przylepiony do ust kretyński uśmieszek, wrzucił je do otworu, po czym wybrał numer matki. Po chwili w mieszkaniu Alice Underwood rozdzwonił się telefon. W takiej sytuacji pierwszym odruchem jest chęć podzielenia się z kimś dobrymi wieściami, a drugim – dobicie nimi kogoś.
Larry wierzył, że w jego przypadku w grę wchodzi jedynie pierwsza ewentualność. Chciał, aby jego matka wiedziała, że znowu jest wypłacalny.
Uśmiech powoli znikał z jego ust, bo Alice Underwood nie odbierała telefonu. Może jednak postanowiła pójść do pracy. Przypomniał sobie jej poczerwieniałą, rozpaloną od gorączki twarz i gwałtowne ataki kaszlu. Nie, pójście do pracy raczej nie wchodziło w grę. Prawdę mówiąc, nie sądził, aby miała dość siły, żeby w ogóle wyjść z domu. Odłożył słuchawkę na widełki i zgarnął zwróconą przez automat ćwierćdolarówkę.
Wyszedł, grzechocząc trzymanymi w dłoni monetami. Kiedy zobaczył taksówkę, zatrzymał ją. Gdy samochód ponownie włączył się w ruch uliczny, zaczął siąpić drobny deszczyk.
Drzwi były zamknięte. Zastukawszy dwa albo trzy razy, Larry nabrał pewności, że w mieszkaniu nikogo nie ma. Pukał tak głośno, że ktoś mieszkający piętro wyżej, najwyraźniej wyprowadzony z równowagi, odpowiedział mu waleniem w podłogę.
Już miał pójść do mieszkania pana Freemana, kiedy zza drzwi dobiegł zduszony jęk. Drzwi do mieszkania matki chroniły trzy zamki, ale nigdy nie używała wszystkich trzech naraz.
Rąbnął łokciem w drzwi, aż zadygotały. Po drugim uderzeniu zamek puścił. Drzwi otwarły się na oścież i trzasnęły w ścianę.
– Mamo?
Znów ten jęk.
W mieszkaniu panował półmrok. Niebo na zewnątrz pociemniało gwałtownie, rozległ się huk gromu i bębnienie kropli deszczu. Okno w pokoju było uchylone; firanka uniesiona przez wiatr zafalowała nad stołem i po chwili znalazła się na zewnątrz, w przesmyku wentylacyjnym. Na podłodze widniała błyszcząca kałuża deszczówki.
– Mamo, gdzie jesteś?
Odpowiedział mu głośniejszy jęk.
Wszedł do kuchni. Ponownie usłyszał huk pioruna.
Prawie się o nią potknął. Leżała na podłodze w progu sypialni.
– Mamo! O Jezu, mamo!
Na dźwięk jego głosu próbowała się odwrócić, ale mogła poruszyć tylko głową. Po chwili z trudem przekręciła się w lewą stronę. Oddychała chrapliwie – miała gardło zupełnie zapchane flegmą. Jednak najgorszy był sposób, w jaki na niego patrzyła jednym okiem, niczym świnia w rzeźni.
Jej twarz była rozpalona gorączką.
– Larry?
– Zaniosę cię do łóżka, mamo.
Pochylił się i wziął ją na ręce. Poły jej szlafroka się rozchyliły, odsłaniając spraną koszulę nocną i białe jak brzuch ryby nogi poprzecinane siateczką żylaków.
Buchał od niej żar.
To go najbardziej przeraziło. Żaden człowiek nie mógł przeżyć, mając tak wysoką gorączkę. Jej mózg musiał się gotować wewnątrz czaszki.
Jakby potwierdzając jego przypuszczenia, wymamrotała:
– Larry, idź po ojca. Jest w barze.
– Nic nie mów – powiedział. – Prześpij, się mamo.
– Jest w barze z tym fotografem! – krzyknęła.
Na zewnątrz znów rozległ się odgłos gromu. Larry miał wrażenie, że jego ciało pokrywa ociekający powoli szlam. Przez na wpół otwarte okno do pokoju wdarł się chłodny powiew wiatru. Alice zaczęła drżeć, a na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Zaszczękała zębami.
Jej twarz w półmroku panującym wewnątrz sypialni wydawała się blada jak księżyc.
Larry nakrył ją kocem, podciągając go prawie pod jej brodę. Mimo to nadal trzęsła się jak osika. Okrywający ją gruby koc dygotał od miotających nią dreszczy. Na jej twarzy nie było ani jednej kropelki potu.
– Idź i powiedz mu, żeby natychmiast tu przyszedł! – zawołała.
Nie odezwała się już więcej i w pokoju słychać było tylko jej chrapliwy oddech.
Larry