Bastion. Стивен Кинг
ust, grających zapamiętale w Gottlieb Desert Isle czy Space Race, zajął Orange Julius. Przed wejściem stała grupka młodych Murzynów podrygujących łagodnie w rytm muzyki, którą jedynie oni słyszeli.
Było również więcej salonów masażu i kin porno.
Mimo to Times Square wyglądała prawie tak samo, i to go zasmuciło. W pewnym sensie sprawy przedstawiały się gorzej, ponieważ czuł się tu teraz jak turysta. Ale może nawet rodowici nowojorczycy czuli się na Square jak turyści, kiedy musieli wysoko unosić głowy, by przeczytać elektroniczne reklamy? Nie umiał tego stwierdzić, bo zapomniał już, jak to jest być częścią Nowego Jorku, i nie miał zamiaru ponownie się tego uczyć.
Jego matka nie poszła tego ranka do pracy. Przez kilka ostatnich dni walczyła z przeziębieniem, a dziś rano wstała z łóżka z silną gorączką. Leżąc na wąskiej sofie w swoim starym pokoju, słyszał, jak krząta się po kuchni, kichając i powtarzając pod nosem: „Cholera”. Potem włączyła telewizor i Larry usłyszał wiadomości w Today. Próba przewrotu w Indiach. W Wyoming wysadzono elektrownię. Oczekiwano, że Sąd Najwyższy ogłosi wreszcie swoją decyzję w kwestii praw homoseksualistów.
Zanim Larry wszedł do kuchni, wiadomości dobiegły końca i na ekranie pojawił się Gene Shalit przeprowadzający wywiad z jakimś łysym mężczyzną. Facet pokazywał zbiór wykonanych przez siebie małych szklanych zwierzątek. Dmuchanie szkła było jego pasją od czterdziestu lat, a wydawnictwo Random House miało niebawem wydać napisaną przez niego książkę. Kiedy o tym mówił, nagle kichnął. „Na zdrówko” – powiedział Gene Shalit i zachichotał.
– Jajecznicę czy sadzone? – spytała Alice Underwood. Miała na sobie szlafrok.
– Jajecznicę – odparł Larry, wiedząc, że odmowa i tak by nic nie dała.
Według Alice śniadanie bez jajek nie było śniadaniem. Zawierały przecież proteiny i były pożywne. Larry wiedział, że matka zna na pamięć wszystkie substancje odżywcze, wartościowe i nie – takie jak jujubes, marynaty, slim jimy, różowa guma do żucia z kartami baseballowymi w środku opakowania i inne.
Usiadł i patrzył, jak wlewa jajka na tę samą starą czarną patelnię i miesza je tą samą drucianą trzepaczką, której używała w czasach, kiedy chodził do pierwszej klasy podstawówki.
Wyjęła z kieszeni szlafroka chustkę, kaszlnęła w nią, wytarła nos i zanim włożyła ją z powrotem do kieszeni, mruknęła pod nosem: „Cholera”.
– Wzięłaś wolny dzień, mamo?
– Zadzwoniłam do pracy i powiedziałam, że źle się czuję. Chyba bierze mnie grypa. Nie cierpię brać wolnego w piątek, ale po prostu padam z nóg. Mam wysoką gorączkę i nabrzmiałe gruczoły.
– Zadzwoniłaś do lekarza?
– Kiedy byłam panną, to lekarze dzwonili do swoich pacjentek – oświadczyła. – Teraz, kiedy chorujesz, musisz sama zgłosić się do szpitala albo możesz trafić na jakiegoś konowała, który nie ma pojęcia o leczeniu i zamiast do gardła, ma ochotę zajrzeć do twojego portfela. Zostanę w domu, wezmę parę aspiryn i do jutra postaram się z tym uporać.
Spędził prawie cały ranek w domu, starając się jej pomóc. Stękając z wysiłku („Nie możesz nabawić się przepukliny tylko dlatego, że lubię oglądać Ubijmy interes”), przeniósł telewizor i postawił go przy łóżku matki. Przyniósł jej też sok i buteleczkę syropu od kaszlu, a potem pobiegł do księgarni, żeby kupić kilka książek.
Później nie mieli już nic do roboty poza wzajemnym dogryzaniem sobie.
Kiedy narzekała na kiepską jakość odbioru programu, miał ochotę jej odpowiedzieć, że lepszy marny odbiór niż żaden. W końcu stwierdził, że chyba wybierze się na spacer i pozwiedza trochę miasto.
– To dobry pomysł – powiedziała. – Ja tymczasem się zdrzemnę. Dobry z ciebie chłopiec, Larry.
Zszedł po wąskich schodkach, gdyż winda nadal była nieczynna, i z uczuciem ulgi graniczącym z poczuciem winy wyszedł na ulicę. Był przecież nowy dzień, a on miał w kieszeni trochę gotówki. Jednak kiedy znalazł się na Times Square, już nie był taki uradowany.
Maszerował przed siebie z portfelem przełożonym do jednej z przednich kieszeni, a gdy zatrzymał się przed witryną sklepu muzycznego, usłyszał swój głos, płynący z umieszczonych wysoko starych głośników Renfries.
Nie prosiłem cię, byś spędziła u mnie noc.
Nie próbowałem też wcale wciągnąć cię pod koc.
Nie mam zamiaru z tobą kłócić się.
A więc powiedz mi, powiedz, proszę cię,
Mała, czy możesz polubić swojego faceta?
Polub go, to porządny gość.
Mała, czy możesz polubić swojego faceta?
To ja, uświadomił sobie, wpatrując się tępo w albumy na wystawie. Ale dzisiaj dźwięki muzyki wpędzały go w depresję. Co gorsza, budziły w nim tęsknotę za domem. Nie chciał stać tutaj, pod tym szarym, ołowianym niebem, wciągając w nozdrza wszechobecną woń spalin i od czasu do czasu obmacując dłonią kieszeń, by sprawdzić, czy wciąż tkwi w niej portfel.
Nowy Jork, twoje imię to PARANOJA, pomyślał. Nagle zapragnął znaleźć się w studio nagraniowym na Zachodnim Wybrzeżu i pracować nad nowym albumem.
Przyspieszył kroku i skręcił do salonu gier. Dobiegała z niego kakofonia głośnych brzęczyków i dzwonków. Słychać było wzmocniony podkład dźwiękowy gry Wyścig śmierci 2000 – ryk pędzących samochodów mieszał się z elektronicznymi wrzaskami przejeżdżanych przechodniów.
Wspaniała gra, pomyślał Larry. Niedługo powstanie kolejna: Dachau 2000. Dzieciaki z pewnością natychmiast ją pokochają.
Podszedł do kasy i rozmienił dziesięć dolarów na ćwierćdolarówki. Obok Beef’n Brew, po drugiej stronie ulicy, była czynna budka telefoniczna. Larry wykręcił numer Jane’s Place. Było to miejsce pokerowych rozgrywek, gdzie czasami zaglądał Wayne Stukey. Larry wrzucał ćwierćdolarówki do otworu, aż w końcu trzy tysiące mil dalej ktoś podniósł słuchawkę i kobiecy głos powiedział:
– Jane’s Place. Otwarte.
– Dla wszystkich? – zapytał niskim, zmysłowym głosem.
– Posłuchaj no, cwaniaczku, bez… To ty, Larry?
– Tak, to ja. Cześć, Arlene.
– Gdzie jesteś? Wszyscy stracili cię z oczu.
– Jestem na Wschodnim Wybrzeżu – odparł. – Ktoś dał mi cynk, że szuka mnie paru rozzłoszczonych łebków i powinienem poczekać, aż sytuacja się trochę unormuje.
– Może chodzi o pewne party w domku na plaży?
– Tak – przyznał.
– Słyszałam o tym – powiedziała. – Kosztowna impreza.
– Jest tam gdzieś Wayne, Arlene?
– Masz na myśli Wayne’a Stukeya?
– Przecież nie Johna Wayne’a, bo on nie żyje.
– O niczym nie wiesz?
– A skąd miałbym wiedzieć? Jestem na drugim końcu kraju. Chyba u niego wszystko w porządku?
– Jest w szpitalu. Ma grypę. Nazywają tego wirusa Kapitanem Tripsem. Nie ma się z czego śmiać. To poważna sprawa. Mówią, że na tę chorobę umarło już wielu ludzi. Ludzie wpadli w panikę.