Bastion. Стивен Кинг

Bastion - Стивен Кинг


Скачать книгу
zaczęła umawiać się na randki.

      – Nie, Jess – powiedziała spokojnie.

      – Mówię serio! – krzyknął, jakby wiedział, że przed chwilą usiłowała stłumić atak śmiechu.

      – Wiem, ale nie jestem jeszcze gotowa na ślub.

      Co do tego nie mam żadnych wątpliwości, dodała w myślach. Ale to nie ma nic wspólnego z tobą, Jess.

      – A co z dzieckiem?

      – Urodzę je.

      – I oddasz?

      – Jeszcze nie podjęłam decyzji.

      Przez chwilę milczał, a Fran słyszała głosy dochodzące z sąsiednich pokojów. Przypuszczała, że tamci również mieli swoje problemy. Świat to dramat rozgrywający się na jawie. Wciąż rozglądamy się w poszukiwaniu przewodniego światła – z taką samą nadzieją, z jaką oczekujemy kolejnego dnia.

      – Zastanawiam się nad tym dzieckiem… – powiedział w końcu.

      Wątpiła, aby rzeczywiście tak było, ale była poruszona jego słowami.

      – Jess…

      – Dokąd pojedziesz? – zapytał. – Nie możesz spędzić całego lata w Harborside. Jeśli potrzebujesz chaty, rozejrzę się w Portlandzie.

      – Mam gdzie się zatrzymać.

      – A mogę zapytać gdzie?

      – Nie – odparła i zacisnęła wargi ze złości, że nie potrafiła powiedzieć tego w bardziej dyplomatyczny sposób.

      – Och… – mruknął i po chwili powiedział ostrożnie: – Czy mogę cię o coś spytać, Frannie? Nie chcę cię znowu wkurzyć, ale naprawdę chciałbym to wiedzieć…

      – Możesz spytać – zgodziła się.

      Pomyślała, że nie może dać się sprowokować, bo wiedziała, że kiedy Jess wyjeżdża z takim wstępem, będzie musiała wysłuchać jakiegoś ohydnego, nieświadomie szowinistycznego monologu.

      – Czy ja w ogóle nie mam żadnych praw? – wydusił z siebie. – Nie mogę dzielić odpowiedzialności i podejmować decyzji na równi z tobą?

      Przez chwilę była wkurzona, ale natychmiast się uspokoiła. Jess po prostu próbował bronić własnego zdania. Zawsze lubiła go za jego inteligencję, jednak teraz ta inteligencja mogła być nużąca.

      Przez całe życie uczono ją, że najważniejszymi (i najcenniejszymi) rzeczami są zaangażowanie i aktywność. Ale czasem musiałeś się sparzyć, aby się przekonać, że pośpiech jest zgubny. Sidła, jakie Jess na nią zastawił, nie rzucały się zbytnio w oczy, jednak były sidłami. Nie chciał pozwolić, aby mu się wymknęła.

      – Żadne z nas nie chciało tego dziecka – powiedziała. – Brałam pigułki, aby zapobiec niepożądanej ciąży. Nie ponosisz żadnej odpowiedzialności.

      – Ale…

      – Nie, Jess – odparła zdecydowanie.

      Westchnął.

      – Skontaktujesz się ze mną, kiedy już się gdzieś zakotwiczysz?

      – Chyba tak.

      – Nadal zamierzasz wrócić do szkoły?

      – Raczej tak, ale odpuszczę sobie jesienny semestr. Może wezmę dziekankę.

      – Jeżeli będziesz mnie potrzebować, Frannie, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Nie zamierzam uciekać.

      – Wiem o tym.

      – Gdybyś potrzebowała pieniędzy…

      – Tak, dzięki.

      – Będę w kontakcie. Nie chcę być natrętny, ale chciałbym się z tobą zobaczyć.

      – W porządku, Jess.

      – Bywaj, Fran.

      – Bywaj.

      Kiedy odłożyła słuchawkę, uświadomiła sobie, że ich pożegnanie sprawiało wrażenie ostatecznego, choć rozmowa wydawała się niedokończona. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę dlaczego. Oboje nie dodali „kocham cię” – to była najważniejsza różnica.

      Zrobiło jej się smutno, ale nic nie mogła na to poradzić.

      Ostatni telefon odebrała koło południa – dzwonił jej ojciec. Dwa dni wcześniej poszli razem na lunch i wspomniał, że ostatnia kłótnia bardzo wstrząsnęła jej matką. Nie przyszła w nocy do łóżka, spędziła ją w saloniku, ślęcząc nad starymi zapiskami genealogicznymi. Wpół do dwunastej poszedł do niej zapytać, kiedy zamierza przyjść na górę. Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona i stanik koszuli nocnej. Sprawiała wrażenie roztrzęsionej i niezupełnie świadomej tego, co robi. Do podołka przyciskała grubą księgę i nawet na niego nie spojrzała, tylko w dalszym ciągu kartkowała strony. Odparła, że na razie nie jest śpiąca, ale niedługo przyjdzie na górę.

      – Miała gorączkę i pociągała nosem – dodał Peter, kiedy siedzieli przy stoliku w Corner’s Lunch, jedząc hamburgery.

      Gdy zapytał matkę, czy ma ochotę na szklankę mleka, w ogóle nie odpowiedziała. Następnego dnia znalazł ją śpiącą w fotelu, z książką na podołku. Kiedy się wreszcie obudziła, wyglądała nieco lepiej, ale kichała i kasłała. Nie pozwoliła wezwać doktora Edmontona, twierdząc, że to zwykłe przeziębienie. Postawiła sobie bańki na piersiach, włożyła ciepłą flanelową koszulę i oświadczyła, że jej zatoki zostały już oczyszczone. Peter był jednak innego zdania. Nie wyglądała najlepiej. Mimo iż nie pozwoliła sobie zmierzyć temperatury, domyślał się, że miała gorączkę.

      Zadzwonił do Frannie tego samego dnia, niedługo po tym, jak rozszalała się pierwsza burza. Nad zatoką zawisły fioletowoczarne chmury, a potem zaczęło padać. Lekka mżawka bardzo szybko zamieniła się w prawdziwą ulewę. Rozmawiając z ojcem przez telefon, Fran wyglądała przez okno i widziała błyskawice przecinające niebo. Za każdym razem, gdy strzelał piorun, w słuchawce rozlegał się zgrzyt przypominający odgłos towarzyszący przeskakiwaniu igły adaptera przez rowki na płycie.

      – Dzisiaj od rana nie wychodzi z łóżka – powiedział Peter. – W końcu zgodziła się, aby Tom Edmonton ją zbadał.

      – Już po wizycie?

      – Właśnie wyszedł. Uważa, że złapała grypę.

      – O Boże… – jęknęła Frannie, zamykając oczy. – To może być groźne dla kobiety w jej wieku.

      – Masz rację – odparł ojciec i zamilkł na chwilę, po czym dodał: – Powiedziałem Tomowi o dziecku i o twojej kłótni z matką. Zajmował się tobą, kiedy byłaś mała, i potrafi trzymać język za zębami. Chciałem wiedzieć, czy ta wasza kłótnia mogła spowodować chorobę, ale zaprzeczył. Grypa to grypa.

      – Fiu made who… – mruknęła Frannie.

      – Słucham?

      – Nieważne – odparła Fran. Jej ojciec miał wiele zainteresowań, lecz nie należał do miłośników AC/DC. – Mów dalej.

      – To chyba byłoby już wszystko, kochanie.

      Dodał jeszcze, że ostatnio w powietrzu jest sporo tego „tałatajstwa”. To jakaś szczególnie złośliwa odmiana, która przybyła z południa i rozpleniła się w całym Nowym Jorku.

      – Ale przesiadywanie nocą w saloniku… – zaczęła Fran.

      – Przebywanie w pozycji pionowej powinno jej teraz wyjść na zdrowie… to znaczy jej płucom i oskrzelom.

      Nie


Скачать книгу