Bastion. Стивен Кинг
sufitem, jednak przebrnąłem przez tę książeczkę. To były dziwne wiersze. Nie wszystkie miały rymy. Ale jeden z nich wrył mi się głęboko w pamięć. Czułem się tak, jakby ten gość opisywał moje własne życie, całą jego chwałę i beznadziejność. Pisał, że wszystko się rozpadnie. Że środek nie wytrzyma. Sądzę, że miał na myśli zmęczenie materiału. Tak, na pewno właśnie o to mu chodziło. Zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później wszystko zacznie pękać i rozpadać się. Nawet jeśli nie wiedział nic więcej.
– Tak… – mruknął Creighton.
– Końcówka tego wiersza po dziś dzień, ilekroć ją sobie przypominam, przyprawia mnie o gęsią skórkę. Znam ten kawałek na pamięć.
Jakaż to okrutna bestia,
której godzina w końcu wybiła,
ku Betlejem zmierza ociężale,
aby móc się narodzić?
Creighton nic na to nie odpowiedział.
– Bestia jest już w drodze – wymamrotał Starkey, odwracając się od monitorów. Uśmiechał się gorzko, a po jego policzkach ściekały łzy. – Bestia jest już w drodze i okazała się bardziej okrutna, niż ten Yeets potrafił sobie wyobrazić. Wszystko się rozpada. Problem w tym, żeby wszystko utrzymać tak długo, jak tylko się da.
– Tak – powtórzył Creighton, czując w kącikach oczu bolesne użądlenia łez. – Tak, Billy.
Starkey wyciągnął rękę, a Creighton ujął ją obiema dłońmi. Ręka Starkeya była pomarszczona i zimna, niczym wylinka węża, wewnątrz której zdechło jakieś małe preriowe zwierzątko, pozostawiając swój drobny szkielet w martwej skórze gada.
Z jego oczu znów popłynęły łzy.
– Mam jeszcze coś do załatwienia – stwierdził.
– Tak, Billy?
Starkey zdjął z prawej dłoni pierścień West Point, a z lewej obrączkę.
– To dla Cindy – powiedział. – Dla mojej córki. Dopilnuj, by je dostała, Len.
– Dopilnuję – obiecał Creighton.
Jego były szef podszedł do drzwi.
– Billy! – zawołał Creighton.
Starkey odwrócił się.
Len Creighton stanął na baczność i zasalutował. Starkey oddał mu salut, po czym wyszedł.
Winda pomrukiwała miarowo, błyskawicznie pokonując kolejne piętra. Nagle zabuczał alarm. Brzmiał posępnie, niemal żałobnie – jakby zdawał sobie sprawę, iż ostrzega przed czymś, co i tak jest nieuchronne.
Kiedy Starkey dotarł na górę, za pomocą specjalnego klucza otworzył drzwi windy i wszedł do obszernego pomieszczenia pełniącego funkcję parku maszyn. Pomyślał, że Len Creighton z pewnością obserwuje go na monitorach.
Wybrał jeepa, przejechał nim przez opustoszałą halę, w której wykonywano badania testowe, po czym wyjechał przez bramę oznaczoną tabliczką z napisem: STREFA ŚCIŚLE STRZEŻONA. OSOBOM BEZ SPECJALNYCH PRZEPUSTEK WSTĘP WZBRONIONY.
Wartownie przypominały budki, w których pobierano opłaty drogowe przy wjeździe na autostradę. W dalszym ciągu siedzieli w nich ludzie, ale żołnierze za taflami z żółtawego szkła byli martwi i w suchym, pustynnym upale ich ciała ulegały mumifikacji. Budki były kuloodporne, nie chroniły jednak przed wirusami. Szkliste, zapadnięte oczy trupów patrzyły tępo w dal, gdy Starkey obok nich przejeżdżał. Był jedyną żywą istotą wśród labiryntu większych i mniejszych dróżek okalających kompleks wojskowych baraków i niskich betonowych budynków.
Zatrzymał się przed jednym z nich. Wisiała na nim tablica: OSOBOM NIEPOSIADAJĄCYM PRZEPUSTEK A-l-A WSTĘP WZBRONIONY.
Wszedł do środka, używając do tego kolejnego klucza, a potem za pomocą następnego uruchomił windę.
Strażnik, martwy i sztywny jak deska, patrzył na niego z przeszklonego pomieszczenia wartowni po lewej stronie od windy. Kiedy drzwi się otworzyły, Starkey wszedł do kabiny. Miał wrażenie, że czuje na sobie ciężar spojrzenia martwego strażnika, jego oczu – nieruchomych i matowych jak dwa zakurzone kamyki.
Winda zjechała na dół tak szybko, że żołądek podszedł mu do gardła. Kiedy się zatrzymała, usłyszał cichy dźwięk dzwonka. Po chwili drzwi się otworzyły i poczuł słodką woń rozkładu. Była niezbyt mocna, ponieważ wentylatory nadal pracowały, ale nawet one nie zdołały uporać się do końca z nieprzyjemną wonią.
Kiedy człowiek umiera, chciałby, aby ktoś o tym wiedział, pomyślał Starkey.
Przed windą leżało kilka ciał. Starkey obszedł je, nie chcąc poślizgnąć się na czyjejś gnijącej dłoni czy potknąć o wyciągniętą nogę. Mógłby wówczas bezwiednie krzyknąć, a nie chciał tego – nie w tej chwili i nie tutaj. Ten budynek był teraz jednym wielkim grobowcem. Choć nadal wyglądał jak nowoczesny kompleks naukowo-badawczy, w gruncie rzeczy był już tylko masowym grobem.
Drzwi windy zamknęły się za jego plecami, rozległ się cichy szum i kabina pojechała w górę. Nie wróci na dół, dopóki ktoś ponownie nie użyje specjalnego klucza – z chwilą gdy wnętrze bazy uległo skażeniu, komputery przełączyły wszystkie windy na program ogólnego zabezpieczenia. Czemu ci nieszczęśnicy leżeli na korytarzu? Prawdopodobnie liczyli na to, że komputery nie przejdą na program obowiązujący w sytuacji awaryjnej. Dlaczego nie? Była w tym pewna logika. Przecież wszystko inne zawiodło.
Ruszył korytarzem prowadzącym do stołówki. Obcasy jego butów głucho stukały o płytki. Z sufitu płynęło ostre światło jarzeniówek.
Nieopodal leżały kolejne zwłoki. Mężczyzna i kobieta – oboje nadzy, z dziurami od kul w głowach.
Pieprzyli się, pomyślał Starkey. Potem on najpierw zastrzelił ją, a następnie siebie. Miłość wśród zarażonych. Mężczyzna wciąż ściskał w dłoni wojskowy pistolet kalibru .45. Płytki, którymi wyłożono korytarz, były zachlapane krwią i białoszarą masą przypominającą owsiankę.
Starkeya ogarnęło nagle przerażające, choć na szczęście krótkotrwałe pragnienie sprawdzenia, czy piersi kobiety nadal są jędrne.
Nieco dalej w korytarzu siedział mężczyzna – był oparty plecami o drzwi, a na szyi, na sznurówce, miał zawieszony kawałek tekturki. Broda opadła mu do przodu, zasłaniając napis. Starkey ujął trupa pod brodę i odchylił jego głowę do tyłu. Kiedy to zrobił, gałki oczne mężczyzny wpadły do wnętrza jego czaszki. Na tekturce wypisano flamastrem słowa: TERAZ JUŻ WIECIE, JAK TO DZIAŁA. JAKIEŚ PYTANIA?
Puścił brodę mężczyzny. Głowa trupa przekrzywiła się i teraz jego czarne, puste oczodoły wpatrywały się tępo w sufit.
Starkey cofnął się i znów poczuł, że po policzkach ściekają mu łzy. Sądził, że płacze, ponieważ nie ma już żadnych pytań.
Drzwi do stołówki były uchylone. Na ścianie przed nimi wisiała duża korkowa tablica ogłoszeń.
Na dwudziestego czerwca zapowiadano wielki mecz pomiędzy Grim Gutterballers i First Strikers.
Niejaka Anna Floss zamierzała dziewiątego lipca wybrać się do Denver albo do Boulder i była gotowa zwrócić połowę kosztów za benzynę oraz dorzucić co nieco za wyświadczoną uprzejmość.
Richard Betts chciał oddać w dobre ręce szczeniaki, mieszańce collie z bernardynem.
Poza tym wszystkim chętnym, jak co tydzień, udzielano w stołówce posługi religijnej.
Starkey