Bastion. Стивен Кинг
każdy miał ją otrzymać od swojego domowego lekarza. Sytuacja w Nowym Jorku, San Francisco, Los Angeles i Londynie była poważna, jednak i tam rozwój epidemii udało się zahamować. W niektórych rejonach zakazano publicznych zgromadzeń.
A tutaj zostało skasowane całe miasto, pomyślał Nick. Kto tu z kogo robi balona?
Prezenter dodał na koniec, że drogi dojazdowe do większości dużych aglomeracji zostały odcięte; wszystkie te restrykcje zostaną zniesione, gdy tylko szczepionka znajdzie się w powszechnym użyciu.
Kolejne wiadomości dotyczyły wypadku samolotu w Michigan i reakcji członków Kongresu na ostateczną decyzję Sądu Najwyższego w kwestii praw gejów.
Nick wyłączył telewizor i wyszedł na werandę. Była tam zamontowana ławka huśtawka. Usiadł na niej. Kołysanie się w przód i w tył wpływało na niego kojąco, uspokajało go. Nie słyszał skrzypienia zardzewiałych zawiasów, które John Baker zapomniał naoliwić. Obserwował unoszące się pośród ciemności świetliki. Kiedy w kłębach chmur na horyzoncie rozbłysła błyskawica, przez chwilę wyglądały jak ogromne robaczki świętojańskie, widmowe monstra wielkości dinozaurów. Noc była mroczna i parna.
Ponieważ dla Nicka telewizja była jedynie wizualnym środkiem przekazu, dostrzegł w wiadomościach coś, co inni mogli przeoczyć.
Nie transmitowano żadnych rozgrywek baseballu, i kto wie, czy w ogóle odbywały się jakieś mecze. Prognoza pogody brzmiała mętnie, nie pokazano map i mogło się wydawać, że Instytut Meteorologii przestał funkcjonować. Bardzo możliwe, że tak właśnie było.
Prezenterzy wydawali się zdenerwowani i niespokojni. Jeden z nich miał katar. W pewnej chwili zakaszlał w mikrofon i natychmiast przeprosił. Obaj mężczyźni zerkali co chwila w prawo i w lewo od kamery, którą mieli przed sobą, jakby oprócz nich w studiu był ktoś jeszcze mający dopilnować, by wszystko przebiegało zgodnie z planem.
To było w nocy dwudziestego czwartego czerwca. Nick przespał ją na werandzie domu Bakerów. Miał koszmarne sny. Teraz, po południu następnego dnia, czuł, że Jane Baker umiera, a on nie mógł powiedzieć ani jednego słowa, by ją pocieszyć.
Spojrzał na jej pobladłą, wynędzniałą twarz. Skóra kobiety była sucha, pot wyparował, ale nie oznaczało to poprawy. Jane Baker umierała. Znał to spojrzenie. Wiedział, jak wygląda śmierć.
– Nick – powiedziała i uśmiechnęła się do niego. Ujęła jego dłoń w dwie swoje. – Chciałam ci jeszcze raz podziękować. Nikt nie chce umierać całkiem samotnie, prawda?
Pokręcił energicznie głową, a ona zrozumiała, że nie zaprzeczał, lecz usiłował dać jej choć odrobinę złudnej nadziei.
– Wiem, że to już koniec, ale to nie ma znaczenia – wyszeptała. – W szafie znajdziesz suknię, Nick. Białą suknię. Poznasz ją po… – urwała, bo złapał ją gwałtowny atak kaszlu. Gdy minął, dokończyła: – …po koronkach. Miałam ją na sobie, kiedy wyjeżdżaliśmy w podróż poślubną. Teraz pewnie będzie na mnie trochę za duża, straciłam sporo na wadze, ale to nic. Zawsze lubiłam tę sukienkę. John i ja wyjechaliśmy na miesiąc miodowy nad jezioro Pontchartrain. To były dwa najszczęśliwsze tygodnie mojego życia. John zawsze umiał mnie uszczęśliwić. Będziesz pamiętał o tej sukience, Nick? Chcę być pochowana właśnie w niej. Mam nadzieję, że nie będziesz zbytnio zażenowany i przebierzesz mnie w nią.
Przełknął ślinę i pokiwał głową, wpatrując się w koc. Musiała wyczuć jego smutek i zakłopotanie, bo nie wspomniała więcej o sukni. Zamiast tego zaczęła mówić o różnych banalnych sprawach. O tym, jak zwyciężyła w konkursie recytatorskim w swoim liceum, jak pojechała na finał do Arkansas i jak pod sam koniec pełnego ekspresji wykonania Demonicznego kochanka Shirley Jackson spadła jej półhalka. O swojej siostrze, która wyjechała do Wietnamu jako misjonarka baptystów i wróciła stamtąd z trójką adoptowanych dzieci. O kempingu przed trzema laty, na którym łoś zmusił ją i Johna do panicznej ucieczki i wspięcia się na drzewo, gdzie przesiedzieli cały dzień.
– Siedzieliśmy tam i tuliliśmy się do siebie – mówiła cichym, sennym głosem – jak para nastolatków w kinie. Kiedy zeszliśmy, był taki napalony… Oboje byliśmy tak bardzo w sobie zakochani… Miłość wprawia ten świat w ruch… zawsze tak myślałam… to jedyna rzecz pozwalająca mężczyźnie i kobiecie nie poddać się grawitacji… która zawsze… ściąga ich do ziemi… Byliśmy… tak bardzo… zakochani…
W końcu ucichła i zasnęła. Kiedy Nick ją niechcący obudził, niezdarnie stając na skrzypiącej obluzowanej desce, znów zaczęła majaczyć.
– John! – krzyknęła głosem zduszonym przez flegmę. – Och, John, nie poradzę sobie z tymi drążkami do bielizny. Musisz mi pomóc je zawiesić! Musisz mi pomóc…
Jej słowa utonęły w długim charczącym wydechu, którego Nick nie słyszał, lecz go wyczuwał. Z jej nosa wypłynęła cienka strużka ciemnej krwi. Jane osunęła się na poduszkę, jednak po chwili jej głowa uniosła się z trudem i opadła – raz, drugi i trzeci – jakby kobieta próbowała podjąć jakąś ważną decyzję, ale jej się to nie udawało.
Potem znieruchomiała.
Nick przyłożył dłoń do jej szyi z boku, a potem do nadgarstka po wewnętrznej stronie. Nie wyczuł pulsu. Jane Baker umarła.
Zegar na stoliku nocnym tykał donośnie, jednak żadne z nich go nie słyszało. Nick usiadł, opierając głowę na rękach i płacząc bezgłośnie. „Wszystko, co możesz zrobić, to zmoczyć trochę oczy – powiedział mu kiedyś Rudy – ale w świecie oper mydlanych czasem się to przydaje”.
Wiedział, co będzie musiał teraz zrobić, i wcale nie miał na to ochoty. Jakiś głos w jego wnętrzu krzyczał, że to nieuczciwe. To nie należało do jego obowiązków. Ale nie było nikogo innego, kto mógłby to zrobić – być może w promieniu dobrych paru mil nie było prócz niego żywego ducha – więc ten obowiązek spadł na jego barki. Albo to zrobi, albo pozostawi ją tutaj, by zgniła. Nie mógł na to pozwolić. Była dla niego dobra, a on w swoim życiu spotkał niewielu dobrych ludzi. Im dłużej będzie siedział i zwlekał, tym trudniej będzie mu to zrobić. Wiedział, gdzie znajduje się dom pogrzebowy Curtisa – trzy przecznice dalej i jedną przecznicę na zachód stąd.
Zmusił się, by wstać i podejść do szafy, mając cichą nadzieję, że biała sukienka okaże się wytworem zmąconego gorączką umysłu Jane. Ale była tam. Przez lata nieco pożółkła, jednak rozpoznał ją bez trudu. Po koronkach. Wyjął ją z szafy i położył na ławie przy łóżku. Popatrzył na sukienkę i na martwą kobietę. Teraz będzie na nią o wiele za duża, pomyślał. Choroba wyniszczyła ją bardziej, niż przypuszczała – ale może to i lepiej.
Powoli zaczął zdejmować z niej koszulę nocną. Kiedy to w końcu zrobił i ujrzał ją leżącą na łóżku całkiem nagą, strach nagle prysnął, a na jego miejscu pojawił się głęboki smutek i żal. Ogarnięty nagłym współczuciem zaszlochał. Płakał, myjąc jej ciało, a potem ubrał ją, by wyglądała tak samo jak podczas swojej podróży nad jezioro Portchartrain.
Gdy była już przebrana, wziął ją na ręce i otuloną w koronki zaniósł do domu pogrzebowego – niczym pan młody przekraczający z oblubienicą w ramionach próg nieskończoności.
ROZDZIAŁ 26
W nocy z dwudziestego piątego na dwudziesty szósty czerwca jakaś grupa studencka z kampusu, młodzi demokraci lub może maoiści, musiała dorwać się do powielacza, bo rankiem cały kampus uniwersytetu w Louisville oblepiony był plakatami następującej treści:
UWAGA! UWAGA! UWAGA!
JESTEŚCIE