Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу

      – Nie. To zna­czy… jesz­cze nie.

      – Czy mam przez to ro­zu­mieć, że w naj­bliż­szej przy­szło­ści ma pani za­miar wyjść za mąż?

      Uśmiech­nę­ła się nie­wy­raź­nie.

      – Bo ja wiem. Wła­ści­wie jesz­cze nie je­stem zde­cy­do­wa­na.

      – Ma pani na­rze­czo­ne­go?

      – Tak jak­by. Cho­ciaż… Do­praw­dy sama nie wiem, czy coś z tego bę­dzie. Jed­ne­go dnia zda­je mi się, że chcę zo­stać jego żoną, a po­tem zno­wu na­cho­dzą mnie wąt­pli­wo­ści. Nie wiem.

      Or­łow­ski za­pa­lił za­pał­kę, przy­tknął ją do sta­ran­nie ubi­te­go ty­to­niu i pyk­nął parę razy z faj­ki. Po po­ko­ju roz­szedł się moc­ny, aro­ma­tycz­ny za­pach.

      – Chciał­bym pani za­dać tro­chę krę­pu­ją­ce pyta­nie. Czy pani żyje z tym chłop­cem?

      Gwał­tow­nie po­trzą­snę­ła gło­wą.

      – Nie, nie, ab­so­lut­nie nie ma mię­dzy nami mowy o tych spra­wach.

      Or­łow­ski spoj­rzał zdzi­wio­ny. Ta nie­spo­dzie­wa­na reak­cja za­sko­czy­ła go tro­chę.

      – Są­dzi­łem, że dzi­siej­sza mło­dzież… À pro­pos. Ile pani ma lat?

      – Dwa­dzie­ścia pięć.

      – Hm. To już jest wiek… Więc pani nie współ­ży­je fi­zycz­nie z żad­nym męż­czy­zną?

      Ner­wo­wym ru­chem od­gar­nę­ła wło­sy z czo­ła.

      – Nie, nie żyję z żad­nym męż­czy­zną i na ra­zie nie mam za­mia­ru. Mam wra­że­nie, pa­nie dok­to­rze, że pan po­dej­rze­wa u mnie ist­nie­nie ja­kichś kom­ple­ków sek­su­al­nych.

      – Czy może mi pani po­ka­zać któ­ryś z tych dziw­nych lis­tów?

      – Nie­ste­ty, nie mogę, bo nie mam żad­ne­go.

      – Nie ma pani przy so­bie? Zo­sta­wi­ła pani w domu…?

      – Nie. W domu też nie mam.

      – Jak to? Znisz­czy­ła pani wszyst­kie te ano­ni­my?

      Za­prze­czy­ła gwał­tow­nym ru­chem obu rąk.

      – Nie, nie, nie znisz­czy­łam – po­wie­dzia­ła bar­dzo gło­śno. – One zni­ka­ją – do­da­ła ci­szej. – Zni­ka­ją – po­wtó­rzy­ła je­szcze ci­szej i spu­ści­ła gło­wę.

      Or­łow­ski przyj­rzał się jej bar­dzo uważ­nie. Stuk­nął faj­ką o brzeg po­piel­nicz­ki i wy­sy­pał reszt­ki sczer­nia­łe­go ty­to­niu. Na jego po­ora­nej głę­bo­ki­mi bruz­da­mi twa­rzy poja­wiło się za­tro­ska­nie.

      – Czy po­ka­zy­wa­ła pani te ano­ni­my Ka­ro­lo­wi? – spy­tał po chwi­li.

      – Chcia­łam mu je po­ka­zać, ale… ale ni­g­dy do tego nie do­szło, bo… bo nie mo­głam żad­ne­go zna­leźć. Sama nie wiem, pa­nie dok­to­rze, jak to się dzie­je. Na­praw­dę nie umiem so­bie tego wy­tłu­ma­czyć. Boję się, że ja w ogó­le nie otrzy­ma­łam żad­nych ano­ni­mów, że to są ja­kieś wi­zje, ja­kieś przy­wi­dze­nia. Pa­nie dok­to­rze… bła­gam… niech mnie pan ra­tu­je. Ja… ja nie chcę zwa­rio­wać. Bła­gam pana.

      Or­łow­ski wstał, pod­szedł do oszklo­nej szaf­ki sto­ją­cej w rogu po­ko­ju i wy­jął z niej bu­tel­kę z kro­pla­mi. Do ma­łej szkla­necz­ki od­mie­rzył trzy­dzie­ści kro­pli bru­nat­ne­go pły­nu, na­stęp­nie do­lał tro­chę wody i po­dał Han­ce le­kar­stwo.

      – Pro­szę, niech pani to wy­pi­je i niech się pani po­sta­ra uspo­ko­ić. Nie­zmier­nie waż­ną rze­czą dla pani jest pa­no­wa­nie nad ner­wa­mi. Nie moż­na się tak pod­da­wać. To pro­wa­dzi do ata­ku hi­ste­rii. Musi się pani wziąć w garść. To wszyst­ko, co pani mi mówi, co­raz bar­dziej utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że nie wy­stę­pu­ją u pani, przy­naj­mniej na ra­zie, żad­ne za­bu­rze­nia na­tu­ry psy­chicz­nej. W tej chwi­li jest pani ra­czej kan­dy­dat­ką na pa­cjent­kę dla neu­ro­lo­ga, ani­że­li dla psy­chia­try. I pro­szę nie są­dzić, że usi­łu­ję pa­nią po­cie­szyć. Mó­wię po pro­stu to, co my­ślę. Je­stem głę­bo­ko prze­ko­na­ny o tym, że tak jest rze­czy­wi­ście.

      Han­ka wy­pi­ła mik­stu­rę, ode­tchnę­ła głę­bo­ko i spo­koj­niej spoj­rza­ła na Or­łow­skie­go. Ta ła­god­na, peł­na wy­ro­zu­mia­łej cier­pli­wo­ści twarz wzbu­dza­ła w niej za­ufa­nie, doda­wała od­wa­gi.

      – Pa­nie dok­to­rze… Czy pan na­praw­dę nie przy­pusz­cza, że ja zwa­rio­wa­łam?

      Uśmiech­nął się.

      – Na­praw­dę nie przy­pusz­czam. Gdy­bym miał co do te­go ja­kieś wąt­pli­wo­ści, to pierw­szy dał­bym pani skie­ro­wa­nie do za­kła­du na le­cze­nie. To prze­cież jest moim obo­wiąz­kiem. Je­śli pani chce, że­bym pani po­mógł, to przede wszyst­kim musi pani mieć do mnie cał­ko­wi­te za­ufa­nie. Ina­czej nic z tego wszyst­kie­go nie bę­dzie.

      – Co mam ro­bić?

      – Na ra­zie prze­pro­wa­dzi pani ku­ra­cję ogól­now­zmac­nia­ją­cą, któ­rą pani prze­pi­szę, a na­stęp­nie skon­cen­tru­je pani całą swo­ją siłę woli na tym, aby nie przej­mo­wać się żad­ny­mi ano­ni­ma­mi ani ludź­mi, któ­rzy pa­nią szpie­gu­ją. À pro­pos. Chciał­bym też pa­nią pro­sić, żeby pani w wy­pad­ku otrzy­ma­nia ano­nimu na­tych­miast go przy­nio­sła, ale tak od razu, bez stra­ty cza­su. Na wszel­ki wy­pa­dek dam pani te­le­fon do po­rad­ni. Jak tyl­ko pani otrzy­ma taki list, to pro­szę zła­pać tak­sów­kę i na­tych­miast do mnie z tym li­stem przy­je­chać. Zgo­da?

      – Do­brze. Zro­bię tak.

      – I jesz­cze chciał­bym pa­nią za­py­tać, gdzie pani spę­dzi­ła oku­pa­cję?

      – W Kra­ko­wie. By­łam wte­dy ma­łym dziec­kiem. W trzy­dzie­stym dzie­wią­tym roku mia­łam dwa lata. Miesz­ka­łam z ma­mu­sią na Flo­riań­skiej. Pa­mię­tam ten dom. Taki sta­ry, odra­pa­ny, brud­ny, sza­ry. Nie lu­bi­łam go. I bar­dzo się ba­łam żoł­nie­rzy nie­miec­kich. Cho­wa­łam się do sza­fy, kie­dy ma­sze­ro­wa­li pod na­szy­mi okna­mi i tak gło­śno wa­li­li pod­ku­ty­mi bu­ta­mi o bruk.

      – A co się sta­ło z pani oj­cem?

      – Ta­tu­sia nie pa­mię­tam. Ma­mu­sia mó­wi­ła, że za­bi­li go Niem­cy.

      – I przez całą oku­pa­cję miesz­ka­ła pani z mamą na Flo­riań­skiej?

      – Nie. Chy­ba tyl­ko rok. Po­tem po­je­cha­ły­śmy do ja­kiejś ciot­ki do Ra­do­mia, po­tem do Czę­sto­cho­wy, a po­tem na wieś, tam gdzieś koło Bu­ska. Już do­brze nie pa­mię­tam. Przed sa­mym po­wsta­niem, nie wiem dla­cze­go, wy­je­cha­ły­śmy do War­sza­wy. Do tej pory nie mogę zro­zu­mieć, dla­cze­go mama to zro­bi­ła.

      – I po­wsta­nie pani


Скачать книгу