Piąta ofiara. J.D. Barker
to pomożesz mi uniknąć kary śmierci?
– Nie.
Tym razem Bishop się uśmiechnął.
– Hej, chcesz zobaczyć coś fajnego?
Porter odpowiedziałby przecząco, ale wiedział, że jego słowa tak naprawdę są bez znaczenia. Ten człowiek miał obmyślony plan, działał w konkretnym celu. Uprowadzenie detektywa chicagowskiej policji to ryzyko, którego nikt by nie podjął bez ważnego powodu.
W prawej przedniej kieszeni czuł breloczek z kluczami. Bishop mu je zostawił, kiedy zabierał telefon i broń. Miał tam kluczyk do kajdanek, a do większości pasował ten sam. Kiedy zaczynał pracę w policji, wyjaśniono mu, że zazwyczaj to nie ta sama osoba zakuwa zatrzymanego w kajdanki i potem go z nich rozkuwa. Podejrzany jest często kilkakrotnie przenoszony między komisariatami. Dlatego nauczono ich, żeby podczas przeszukania zabierać klucze, wszystkie bez wyjątku. Każdy kryminalista z prawdziwego zdarzenia nosił przy sobie kluczyk do kajdanek, na wypadek gdyby jakiś żółtodziób zapomniał sprawdzić. Porter musiałby jednak wyjąć pęk kluczy z prawej kieszeni, przełożyć go jakoś do lewej ręki, otworzyć kajdanki i unieszkodliwić Bishopa, zanim ten zdążyłby pokonać dzielącą ich odległość półtora metra.
Napastnik chyba nie miał żadnej broni, tylko łyżeczkę.
– Oczy z przodu, Sam – rozkazał Bishop.
Porter zwrócił się ponownie ku niemu.
Bishop wstał i przeszedł na drugą stronę piwnicy do stolika koło pralki. Wrócił na miejsce z małym drewnianym pudełkiem, na którym leżał glock Portera. Odłożył broń na podłogę koło siebie i zwolnił kciukiem zatrzask, otwierając pokrywkę.
Sześć gałek ocznych gapiło się na Portera z czerwonej aksamitnej wyściółki.
Dawne ofiary Bishopa.
Porter spuścił wzrok na pistolet.
– Oczy z przodu – powtórzył Bishop i zachichotał.
Coś się nie zgadzało. Bishop zawsze postępował zgodnie z tym samym schematem. Najpierw usuwał ofierze ucho, potem oczy, a na końcu język i wysyłał je kolejno do bliskich ofiary wraz z liścikiem, wszystko w białym pudełku przewiązanym czarnym sznurkiem. Zawsze. Nigdy nie odstępował od tej zasady. Nie zostawiał sobie trofeów. Wierzył, że karze rodziny za jakieś złe uczynki. Samozwańczy obrońca wymierzający sprawiedliwość chorymi metodami. Nie zostawiał sobie oczu. Nigdy nie zostawiał…
– Lepiej już zacznijmy. – Bishop pogłaskał dłonią pokrywkę pudełka, gestem pełnym czułości, po czym odstawił je na podłogę obok pistoletu i podniósł łyżeczkę do światła.
Porter sturlał się z metalowych noszy na kółkach, wrzeszcząc z bólu, kiedy metalowa obręcz wpiła się w skórę nadgarstka – rura trzymała się mocno. Próbując zignorować ból, niezgrabnie wcisnął lewą dłoń do prawej kieszeni spodni, żeby wyciągnąć klucze, a jednocześnie kopnął wózek w kierunku Bishopa. Już muskał breloczek czubkami palców, kiedy Bishop uchylił się przed noszami, wierzgnął nogą do przodu i kopnął Portera w lewą piszczel. Porter nie zdołał ustać i zwalił się na ziemię, ale kajdanki na jego prawej ręce przyczepione do rury szarpnęły tak mocno, że prawie wyrwały mu ramię ze stawu.
Zanim zdążył zareagować, poczuł kolejne ukłucie igły, tym razem w udo. Próbował spojrzeć w dół, ale Bishop szarpnął go za włosy, odciągając głowę do tyłu.
Świadomość zaczęła powoli odpływać. Porter z tym walczył, walczył z całych sił. Walczył na tyle długo, żeby zobaczyć, jak do jego lewego oka zbliża się łyżeczka do grejpfruta, żeby poczuć, jak ząbkowane ostrze przecina tarczkę powieki, kiedy Bishop wcisnął łyżeczkę do jego oczodołu, na tyle długo, żeby…
– Niezła była?
Porter rzucił się na siedzeniu przytrzymywany przez pas bezpieczeństwa. Łapał gwałtownie powietrze, szarpiąc głową na boki, aż w końcu jego wzrok wylądował na Nashu siedzącym w fotelu kierowcy.
– Co? Kto?
Nash uśmiechnął się złośliwie.
– Panienka z twojego snu. Jęczałeś.
„Sześć gałek ocznych”.
Porter, wciąż zdezorientowany, uświadomił sobie, że siedzi na miejscu pasażera w chevrolecie Nasha, starej novie rocznik 1972, którą ten kupił dwa miesiące temu, kiedy jego ukochany ford fiesta wyzionął ducha na drodze numer 290 o trzeciej nad ranem. Musiał wtedy wezwać transport z centrali, bo nie mógł się dodzwonić do Portera.
Porter wyjrzał przez okno. Szybę pokrywała cienka warstewka brudnego lodu.
– Gdzie my jesteśmy?
– Na Hayes, zbliżamy się do parku – odpowiedział partner, włączając kierunkowskaz. – Może powinieneś sobie odpuścić tę akcję.
Porter pokręcił głową.
– Nic mi nie jest.
Nash skręcił w lewo do Jackson Park i pojechał odśnieżoną niedawno drogą. Czerwono-niebieskie światła odbijały się od ciemnych drzew wokół.
– To już cztery miesiące, Sam. Jeśli nadal masz problemy ze snem, powinieneś z kimś porozmawiać. Niekoniecznie ze mną czy z Clair, ale… z kimś.
– Nic mi nie jest – powtórzył Porter.
Minęli boisko do bejsbolu po prawej stronie, porzucone na okres zimy, i zagłębili się między nagie drzewa. Przed nimi migało jeszcze więcej świateł: pół tuzina samochodów, może więcej. Cztery wozy patrolowe, karetka, wóz strażacki. Wzdłuż brzegu zalewu stały wielkie reflektory iluminacyjne, a na całym terenie odgrodzonym żółtą taśmą policyjną rozsiane były ogrzewacze gazowe.
Nash zahamował za wozem straży pożarnej, przestawił dźwignię skrzyni biegów na tryb parkowania i zgasił silnik, który zakrztusił się dwukrotnie, jakby szykował się do spektakularnego strzału z rury wydechowej, ale w końcu ucichł. Porter zauważył kilku funkcjonariuszy gapiących się w ich stronę, kiedy gramolili się z samochodu na mroźne zimowe powietrze.
– Mogliśmy przyjechać moim – powiedział Porter do Nasha. Podeszwy jego butów zachrzęściły na świeżym śniegu.
Porter miał dodge’a chargera rocznik 2011.
Większość współpracowników nazywała samochód Portera „autem na kryzys wieku średniego” – dwa lata temu, w dniu jego pięćdziesiątych urodzin, dodge zastąpił toyotę camry. To była niespodzianka: Heather, świętej pamięci żona Portera, kupiła mu sportowy samochód po tym, jak ich poprzednie auto padło ofiarą wandali i wyzionęło ducha w jednej z niezbyt przyjaznych policji dzielnic na południu miasta. Porter nie ukrywał, że siedząc za kierownicą tego pojazdu, czuł się o ładnych kilka lat młodszy, ale przede wszystkim widok samochodu wywoływał uśmiech na jego twarzy.
Heather ukryła kluczyki we własnoręcznie upieczonym torcie urodzinowym i mało brakowało, a Porter złamałby sobie na nich ząb.
Potem zawiązała mu oczy i sprowadziła po schodach przed budynek, śpiewając Sto lat, chociaż z takim głosem raczej nie miałaby szans dostać się do Idola.
Porter myślał o żonie za każdym razem, kiedy wsiadał do samochodu, ale zdawało się, że z dnia na dzień coraz mniej rzeczy mu o niej przypomina, a rysy jej twarzy stopniowo zacierają się w jego pamięci.
– Twój samochód jeszcze pogarsza sprawę. Ciągle nim jeździmy, a moja Connie gnije na podjeździe przed domem. Jeśli będę nią jeździł, to nie zapomnę, że chcę ją odremontować.