Macocha, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski
krosienkach… Maleńki klawicymbalik z nutami i cytrę na nim rzuconą widać było w kątku. Mimo tego pozornego nieładu, pokój Laury stanowił obrazek śliczny samą rozmaitością przyborów i sprzętów, któremi był zarzucony… Dziwnie miła woń ledwie pochwycona szła z tych różnych drzew, laków, szufladek i pudełeczek… pachnących jeszcze lasami, z których je ręka ludzka dobyła. Laura siedziała w ogromnym fotelu, z wielką książką na kolanach… głowę miała wspartą na poręczy i włosy w nieładzie… Biała jej sukienka potargana bieganiem, szeroka, spadała do koła na ziemię w bogatych fałdach połamana.
Zobaczywszy ojca w progu, rzuciła książkę bez ceremonii na ziemię, z wielkim trzaskiem starych jej drewnianych okładek; zeskoczyła z fotelu, podbiegła ku niemu i uczepiła mu się na szyi. Dobek pocałował ją w czoło, pogłaskał ręką drżącą i coś zamruczał niewyraźnego…
– Otóż widzisz, rzekł spoglądając na foliant leżący na ziemi: nie masz jeszcze pulpitu do tych ogromnych utrapionych tomów… które ci kolana pokaleczą… Niechże Aron postara się, żeby z Gdańska piękny przywieźli… jak należy dla Lorki…
– Ale niech będzie na kółkach! dodało dziewczę, bo ja mu nie dam stać na miejscu…
To mówiąc pobiegła do kwiatków leżących na stole, i piękny holenderski gwoździk wpięła ojcu w pętlę od szarej kapoty…
– Jak to mnie staremu przy kwiatku! rozśmiał się Dobek: tobie to z nim do twarzy, bo ty sama jesteś kwiatem… a ja grzybem…
Potrząsł głową.
– A wiesz ojcze… przerwała nagle: gdybym ci pokazała śliczny jak najpiękniejszy kwiat grzybek ponsowy, aksamitny, który przyniosłam z lasu… tobyś dopiero się przekonał, że i grzyby piękne być umieją… wykwitał tak jakby z gałązki…
Dobek usiadł na krześle, obejrzawszy się czy na niem co nie leży.
– No, moja Lorko, rzekł: przyszedłem ci jedną osobliwszą zwiastować nowinę. Wszak to ja, jutro na cały dzień jadę.
– Ojciec? dokąd?
– Do Smołochowa.
– Ojciec do Smołochowa? po co?
– A! to widzisz… dla tej nieszczęśliwej wdowy, którą niegodziwi ludzie chcą pokrzywdzić; prosiła mnie ze łzami, przyrzekłem.
Lorka zmarszczyła brwi i skrzywiła usteczka.
– Przyrzekłeś? przyrzekłeś? odezwała się. Mnie to przykro! Taka straszna… takiem się jej przelękła… Ciągle mi upiorem stoi przed oczyma… O! gdybyś mógł nie jechać!
– Ależ dla czego?
– Dla czego?.. powoli poczęła Laura: ja sama nie umiem powiedzieć dla czego… a boję się o ciebie – i dałabym wiele, gdybyś nie jechał… Wiesz ojcze… Dobkowie nie jeździli nigdy nigdzie… tylko… żeby się żenić… Mnie serce przeszywa śmieszna myśl… A!..
Rzuciła się ojcu na szyję, potem przyklękła przed nim, złożyła ręce, zapatrzyła się w oczy. Nie pojedziesz ojczuniu… drogi tatku! nie pojedziesz? Chcesz ratować ją? A! dobrze! Daj jej pieniędzy, wszak ludzi zwykle ratuje się tylko pieniędzmi… wszak dla nich wszystkiem pieniądze, i ona nie może żądać niczego innego tylko jałmużny… Daj jej królewską jałmużnę… ale – nie jedź ty do niej.
Na te wyrazy wymówione z trwogą i ogniem, stary pan Salomon oniemiał prawie. Własna jego obawa, rada Arona, prośba córki, wszystko się składało na jakieś przeczucie nieszczęścia; nie chciał jednak okazać po sobie że się zawahał… i że w nim ciekawość uparta walczyła zajadle przeciw tym głosom proroczym.
Uśmiechnął się z przymusem.
– Moja Lorciu! zawołał… jakżeby to było śmiesznie zlęknąć się kobiety bezbronnej! Dla czego? Cóż mi się stać może?
– A dla czegóż ja się boję i drżę? zapytała Laura… dla czego jej głos wpadał mi aż do serca i krajał je boleśnie? dla czego ta piękna twarz zdała mi się obliczem kata?
– Boś ty, moje dziecko, marzycielka i dziwaczka… Wszakże czasem ci się zdaje, że kwiatek ma wyraz złośliwy, że ptacy cię łają świergocząc…
– To prawda! tatku, odparła Laura, ale ja… ja jestem przekonana, że są kwiaty, co nas nie lubią, jak my ich…. że są zwierzęta, co nas kochają, i że miłość jest zawsze wzajemna… A że ja tej kobiety… nienawidzę, więc i ona musi mieć wstręt do mnie… Po cóż ci szukać ludzi, co twego dziecka kochać nie mogą?
Dobek udawał, że się śmieje.
– A! dziecko! porzućże te dziwactwa! pojadę, pokłonię się, papiery przepatrzę i powrócę…
Lorka opadła klękając na ziemię i rzekła:
– A to tak ty mnie kochasz? tak? kiedy ja proszę… kiedy ja się lękam?.. Mój ty drogi! mój ty miły… po cóż ci ruszać się z domu?.. czy ci w twem gniazdku nie lubo? na co obcych szukać ludzi? Żyliśmy sami tak długo… trwoga mnie jakaś ogarnia…
– Dziecko jesteś, rzekł Dobek poważnie: i tobież przecie z tego gniazda wylecieć przyjdzie?
Lorka potrzęsła głową.
– A! nie! nie! mnie tu dobrze! nie polecę…
I dodała błagając:
– Poszlej jej pieniędzy… poszlej co zechce… mamy ich dosyć…
– Nie tak wiele jak ci się zdaje! zawołał żywo skąpiec.
Lorka pogroziła mu palcem.
– E! ja wiem! ja wszystko wiem! ale niech to będzie tajemnicą…
– Wszystko co jest to dla ciebie.
– A ja wszystkiego wyrzekłabym się, tylko żebyś ty mi został, żeby mi ciebie nie chcieli odbierać ludzie, żeby nikt obcy… nikt obcy nie wcisnął się między nas dwoje…
Smutnie zwiesiła główkę.
– Mam okropne przeczucia… od tego dnia, gdy to widmo tu cicho weszło i stanęło w domu… czarne widmo…
– Moja Lorko!.. ty przerażająco jesteś temi bajkami z książek obałamucona… Śni ci się co czytasz… lepiej biegaj, graj… śpiewaj…
– Ale jam nie przeczytała o niej, ona mi stanęła tam… (wskazała ręką drzwi)… jak groźba jakiejś strasznej żałoby…
Wzdrygnęło się dziewczę…
– Wiesz co Lorku, poważnie i sucho rzekł ojciec: na ten raz muszę ci się sprzeciwić, bom słowo dał; lecz bądźże spokojną! to będzie raz pierwszy i…
Miał domówić: ostatni, gdy weszła ciocia Henau, która z drugiego pokoju całą słyszała rozmowę.
– Lorka ma główkę przewróconą!.. po co to ojca straszyć i zniechęcać!. moja Loro!.. cóż ci znowu?
– A! a! was dwoje na mnie jedną! szepnęła onieśmielona dziewczyna: więc milczę… więc nie powiem nic – nic – ale ciociu Fryderyko…
Wstała, wyprostowała się, oczy jej błysły.
– Ciociu Fryderyko, pamiętaj tę chwilę… proszę… i tę moją trwogę… Serce człowieka ma czasem natchnienia z nieba… ojciec gdy o dziecko chodzi, dziecko, gdy idzie o rodzica…
Odstąpiła powoli ku oknom… Dobek spojrzał na pannę Henau, ona na niego, oczyma wskazali sobie Laurę… i Fryderyka szepnęła:
– Mówcie o czem innem…
Zaczęto w istocie o ogródku… o kwiatach, lecz Laura się nie rozchmurzyła,