Macocha, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski

Macocha, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
odpycha, Laura uczuła jakby obawę, Sabina niewytłómaczony gniew ku zuchwale wyglądającej dzieweczce.

      Laura przypatrywała się jej w istocie z niezwyczajną może na innym świecie śmiałością, któraby ledwie dziecku przystała, lecz była dziecinną jeszcze i udawać nie umiała; każda myśl, każde uczucie wytryskało przez oczy i śmiało się na ustach… nic też ukrywać dotąd nie miała potrzeby.

      Powtórnie wskazała Laura krzesło wdowie, która obejrzawszy się ku niemu usiadła… Piękna dzieweczka nie odeszła… i jak dziecię, które wyglądało przezedrzwi, tak ona uważnie, spokojnie, nielitościwie przypatrywała się pani Noskowej.

      – Wiesz pani, odezwała się śmiejąc wesoło Laura: u nas tu nikt a nikt nie bywa… nie można się dziwić, żem się tak przelękła… dotąd mi jeszcze serce bije! Jak żyję, nie widziałam tu nikogo obcego… Można mi i strach i ciekawość przebaczyć! A pani… pewnie z daleka?

      – Mniej daleko mieszkam niż się pani zdawać może, odparła harmonijnym zawsze lecz nie sympatycznym głosem Sabina, państwo i najbliższych nie znacie i nie widujecie sąsiadów. Ja jestem wdową po panu Nosce ze Smołochowa… możeś pani słyszała…

      – A! tak… mówiono, że umarł niedawno! z politowaniem odezwała się Laura…. Do Smołochowa dwie mile… a to tak dla nas już daleko! I droga podobno okropna, ja tam nie byłam jak żyję…

      Gdy Lorka mówiła, oczy wdowy od stóp do głów przebiegały z uczuciem jakiejś zazdrości tę śliczną figurkę, której zdało się skrzydeł tylko braknąć, by mogła ulecieć w powietrze.

      – Jakże państwo tu tak w tej pustyni bez ludzi żyć sami możecie? spytała wdowa.

      – A! proszę pani! mnie tu doskonałe! zawołała Lorka, z tego co o świecie ciocia Fryderyka opowiada, ja wcale nie mam ochoty się spieszyć wyjść z mojego zakątka. Mnie tu tak dobrze! ja tu jestem sobie panią, swobodną… mam wszystko o czem zamarzę, a nie lękam się tych zdrad, podstępów… fałszu i niegodziwości a przewrotności, o których ciocia powiada!

      Wdowa lekko, nieznacznie poruszyła ramionami i roześmiała się z naiwnego dziecięcia, brwi się jej nieco ściągnęły, jakby to co Lorka mówiła o świecie do siebie wzięła….

      – I nie nudzisz się tu pani? spytała z pewną ironją ukrytą.

      – Ja? nudzić się! klasnęła w dłonie Laura, nudzić się? Ja tego nie rozumiem co to jest się nudzić… mnie wszystko bawi, jestem ciekawa wszystkiego i tak mi z ojcem i ciotką dobrze! A! a! gdzieżbym ja nudzić się mogła!

      Wdowa westchnęła, spojrzały na siebie, w tem kroki na schodach słyszeć się dały, Lorka domyśliła się nadchodzącego ojca, skłoniła się nieznajomej i oddaliła pośpiesznie, drzwi zamykając za sobą. Niemal w tej samej chwili z przeciwnej strony otworzył je pan Salomon i bojaźliwie oglądając się, wsunął wzrok ciekawy posyłając przodem. W przyciemnionej sali niedobrze było widać nawet o południu, lecz wstając z krzesła pani Noskowa, zwróciła się ku oknu i żywsze światło padło na piękną twarz jej i postać wspaniałą.

      Dobek, który dawno tak pięknej kobiety z blizka nie oglądał, zdawał się uderzony wdziękiem harmonijnym postaci, o jakiej nie marzył nawet. Odmalowało się to na jego twarzy, a Sabina wyczytała w niej łatwo zdumienie i milczący zachwyt, postanawiając z tego korzystać.

      Nizko skłoniła się spuszczając oczy i przybierając wyraz pokorny i łagodny; głos, którym przemówiła, słodszy był daleko od tego, jakim niedawno odzywała się do Laury… Ta jedna okoliczność dawała w niej poznać niewiastę rozumną, obytą z ludźmi i umiejącą się do okoliczności zastosować.

      – Raczysz mi waćpan dobrodziej przebaczyć, że śmiem jego samotność ulubioną przerywać. Nieszczęśliwi mają pewne prawa… a ja, panie szanowny, jestem bardzo nieszczęśliwa.

      Westchnęła tak przejmująco, że zimny Dobek uczuł coś w piersi jakby wzruszenie mimowolne. Tak była piękną ta młoda niewiasta, a oczy starego od tak dawna nie napawały się widokiem bożego tworu… rozkwitłego do życia i promieniejącego niem…

      – Pan dobrodziej nie znasz mnie, mówiła dalej, choć byliśmy i jesteśmy sąsiadami blizkimi… Muszę mu się przedstawić sama. Imię nasze znane mu jest pewnie ze słychu przynajmniej, bo nieboszczyk mąż mój…

      Tu chusteczkę poniosła do oczu suchych.

      – Mąż mój od lat sześciu trzymał Smołochów…

      – Więc pani Noskowa! pani Noskowa, odezwał się ręce zacierając Dobek… Bardzo mi przyjemnie… Niech pani siadać raczy… Lecz czemże mogę…?

      Sabina usiadła, Dobek krzesło sobie przysunął i zasiadł także, starając się obrać takie miejsce, aby pięknej mógł przypatrywać się twarzy, która go upajała aż mu przed samym sobą wstyd było… Nie uszło to pewnie oczu wdowy, która nadzwyczaj bacznie śledziła każdą najmniejszą zmianę na licu sąsiada… Głos jej stawał się coraz słodszym i pełniejszym zwodniczego uroku.

      – A! panie, poczęła, poprzedzając mowę westchnieniem, a panie! Wdowa, sierota, sama jedna, bez krewnych, bez opieki… w rozpaczy, przychodzę do ciebie błagać o radę i pomoc… Lękam się, ażeby Sapieżyńscy nie korzystali z położenia mojego i nie spędzili mnie z dzierżawy zapewnionej kontraktem na następne sześć lat… Nie mam nic oprócz tego co mi zostało w dzierżawie po mężu, nie wiem jeszcze jak się zemną obejdzie jego rodzina… Oni także zechcą pewnie z sieroctwa mego korzystać. Do kogoż ja się tu udam wśród tego pustynnego kraju?… Jeśli mi pan odmówisz…

      Mówiąc to powoli, trąc oczy ciągle chusteczką, wzdychając, poglądała na starego Dobka takiemi oczyma, takim wzrokiem wyiskrzonym, jakby go oczarować chciała… Stary prawie przelękniony odwracał oczy, mieszał się, co też nie uszło uwagi Sabiny. Na ostatek sięgnęła białą dłonią po jego rękę, jakby ją ucałować chciała… Dobek z krzesła się porwał i odsunął.

      – Moja mościa dobrodziejko, zawołał gorąco: nie potrzeba tu prośb… obowiązkiem jest wdowy i sieroty bez opieki zostające ratować… Lecz ja… domator jestem… prosty człek, nie prawnik, pustelnik, odzwyczaiłem się od ludzi, odwykłem od świata… Mam przytem własną sierotę swoją… i – nie radbym być zmuszonym wychylać się z tego zakątka…

      – A! ja też zbyt wielkich ofiar od niego wymagaćbym nie śmiała, przerwała wdowa mrużąc oczy, z któremi dziwy wyrabiała; ja o nic więcej acana dobrodzieja nie proszę prócz żebyś raczył opiekę przyjąć nademną… a gdy na grunt zjadą czy Sapieżyńscy, czy bracia pana Noski, byś mi swej rady i protekcji nie odmawiał. Do Smołochowa dwie milki małe… kilka godzin… Bóg to panu wynagrodzi…

      Pan Dobek namyślać się zdawał, spuścił głowę. Człek to był rozumny, nietyle mu szło o stratę czasu, o kłopot, jaki nań mógł spaść z tego powodu, jak raczej o pewne niebezpieczeństwo, którego groźbę czuł nad sobą… Po wrażeniu, które na nim czyniła wdowa, poznał stary Salomon, iż gdyby się, uchowaj Boże uwzięła na niego, łacnoby go – przydeptać mogła i zrobić zeń coby jeno chciała. Prędziusieńko obrachował skutki możliwej słabości swojej, a nuż zażąda tych najukochańszych dukatów? a nuż wymagać będzie podróży, prowadzenia procesu, oddalenia od Lorki?

      Lecz mogłożby to znowu być, aby ta śliczna młoda kobiecina poznała się na tem, iż od pierwszego wejrzenia taką zyskała siłę nad pustelnikiem z Borowiec?

      Od śmierci żony pan Salomon żył jak mnich, nie widując nikogo prócz wyschłej cioci Fryderyki, swego rumianego aniołka i tych istot rodzaju żeńskiego, na które nigdy oczu nawet nie podnosił i które na niego przesuwając się przez dziedziniec spoglądać nie śmiały… Nagłe zjawienie się tej wdowy przypadło snadź w jakiejś klimakterycznej chwili, nieszczęśliwy Salomon


Скачать книгу