Macocha, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski

Macocha, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
tak ślicznego.

      – Tak jest, pani, odparł cicho: wieki już jak żyjemy tutaj… i nie zamienilibyśmy tych naszych ruin na najwspanialsze pałace… Żyjemy otoczeni wspomnieniami pokoleń ubiegłych, jakby w pośród nich i z niemi… Mamy tutaj to, o co się gdzieindziej ludzie ubiegają napróżno: jesteśmy panami czynności naszych i całego życia. Nikt nam nie broni urządzić go sobie, tak jak nam najmilej i najdogodniej… obce a zazdrosne oko nie śledzi każdego kroku…

      Piękna wdowa słuchała z zajęciem pana Salomona, który wreszcie powstrzymany w tem wynurzeniu się myślą jakąś… nagle zamilkł, jakby się za język ukąsił.

      – Jest to zapewne bardzo nieszczęśliwe położenie, odparła Noskowa oglądając się ciągle; ale jednak – wyznam, nawyknąć do niego potrzeba. Ja moją młodość spędziłam w mieście, i przybywszy z mężem pierwszy raz do Smołochowa, choć u nas daleko więcej się ludzi widzi i czasem ktoś z sąsiedztwa przyjeżdża, płakałam, tak mi się pusto i smutnie wydało na Polesiu. Teraz już znacznie do tego życia nawykłam…

      – I myślisz tu pani tak sama jedna pozostać przy tem gospodarstwie? spytał Dobek.

      – A cóż mam począć! westchnęła Sabina; ja sama jeszcze dobrze nie wiem jak się złoży! Uczynię pana sędzią, a jego łaskawej rady usłucham z wdzięcznością. Matki nie mam, rodzina moja po świecie się rozpierzchła, dokądżebym się udała?

      To co mówiła piękna wdowa, było jakby tylko mało znaczącem i podrzędnem towarzyszeniem mowie niemej jej oczu, które wciąż na nieszczęśliwym Dobku się znęcały. Stary nie mogąc znieść jej wejrzenia, spuszczał źrenice i zakłopotany był jak panienka. Tłómaczył sobie to natręctwo wdowy tylko chęcią zyskania go sobie jako opiekuna, bo zresztą, na cóżby się miał zdać ten niedobitek człowieka?

      Rozmawiali tak, gdy stary Eliasz, najpierwszy ze sług Dobka, ubrany odświętnie w długą popielatą kapotę z ogromnemi guzami, wniósł na ciężkiej tacy srebrnej kawę w imbryku ogromnym, filiżanki i cały przybór do podwieczorku, po którym poznać było można zamożny dom stary, niegdy na pańską urządzony stopę.

      Za nim weszła, jak zawsze czarno całkiem ubrana, wyprostowana i sztywna ciocia Henau, którą gospodarz domu zaprezentował pani Noskowej. Spodziewała się ona snadź przyjścia Laury, lecz nie widząc jej, nie śmiała się o to upomnieć. Panna Fryderyka i ona zmierzyły się oczyma i powitały chłodno jak nieprzyjaciele przed bitwą. Nie wiedzieć dla czego, ciocia Henau szła już naprzeciw tej natrętnej sąsiadki z tem uczuciem niechęci niewytłómaczonej, które czasem samo nieznane obudza nazwisko… Świeża i krasna piękność pani Noskowej, nie mogła miłego na żółtej i wyschłej cioci uczynić wrażenia, a wzajemnie panna Fryderyka nie podobała się wdowie… Jednakże z uśmiechem obie zwróciły się ku sobie, którego ani jedna ani druga za dobrą monetę nie brały. Noskowa nie wiedząc spełna jaką rolę i wpływ w domu mogła mieć Fryderyka, musiała być grzeczna i nadskakująca… tamta pozostała zimną.

      Dobek tymczasem mógł nieco odetchnąć, zebrać myśli i obrachować się z tem co uczynił. W ogóle postępowanie własne nie podobało mu się: czuł, że popełnił nierozwagę, że winien był się wytłomaczyć, bronić i od opieki wymówić… Któż wie jak daleko przyjęcie na siebie tych obowiązków zaprowadzić go mogło? Niewiasta była śmiała, narzucająca się… a gdy taką się okazywała przy pierwszem spotkaniu, cóż mogło być potem? Przerażały go owe spojrzenia, urok głosu… piękność, sieroctwo… wszystko… Ogarnęła go trwoga dziwna… Lecz jakże się było cofnąć? Rozmyślał tak stojąc w oknie, a panna Fryderyka rozmawiała o czemś obojętnem z Noskową, gdy usłyszał jakby ku sobie wymierzony głos.

      – Łaskawy mój opiekunie, odezwała się wdowa zwracając w istocie ku niemu, bo ja już tak pana mego nazywam od chwili, gdyś mi protekcję swą przyrzec raczył: kiedyż będę miała szczęście widzieć go u mnie w Smołochowie.

      Dobek oniemiał na chwilę…

      – Moja mościa dobrodziejko, rzekł po namyśle: sądzę, że dopiero gdy Sapieżyńscy zjadą, lub ktoś z rodziny pani… a potrzeba się okaże… mojej rady… i pani mnie zechcesz wezwać…

      – A! tak, tak z uśmiechem przerwała wdowa; lecz nim to nastąpi! gdybyś pan raczył przejrzeć papiery, rozpatrzyć się w stanie majątku wejść cokolwiek w szczegóły… nieskończeniebym mu była wdzięczna…

      Obawiając się jeszcze natarczywszego zaproszenia, pan Salomon się skłonił tylko, czując potrzebę namyślenia i uspokojenia, przygotowania na tę straszną wyprawę.. Wdowa też tą obietnicą ogólnikową zdawała się zaspokojoną i dokończywszy kawy… wstała, by odejść do miasteczka, gdzie konie pozostawiła. Nie mógł się pan Salomon uwolnić od przeprowadzenia jej na dół po schodach… co dopełnił dosyć niezręcznie… Wdowa stanąwszy w bramie, gdzie na nią służący oczekiwał, odwróciła się jeszcze ku Dobkowi, uśmiechnęła się nader wdzięcznie, dygnęła i głosem drżącym poleciła się jego pamięci.

      – Wszak to chrześcijański uczynek, rzekła, dopomódz wdowie i sierocie, a ja i wdową jestem i sierotą razem… Mam nadzieję, że na łaskawą bytność pańską w Smołochowie długo oczekiwać nie będę…

      To mówiąc, schylała się jakby go w ramię pocałować chciała, i nie wiedzieć jak się to stało, że Dobek zapomniawszy się, pochwycił białą jej piękną rączkę i do ust przycisnął. Sam potem podnosząc głowę zarumieniony, zawstydził się tego uczynku, który rumieniec radości na twarz pięknej wdowy wywołał… i gdy ona już szła drogą do miasteczka, zwolna upokorzony wrócił wprost do swej kancellarji na dole.

      Wdowa tymczasem zamiast iść do zajazdu, gdzie jej stały konie, udała się za wskazaniem służącego drożyną ku plebanji księdza Żagla… Miało się już ku wieczorowi, dzień był letni… bardzo piękny… w ganku probostwa pod cieniem lip i kasztanów, siedział właśnie z brewiarzem w ręku kanonik. Był to siwiejący już słusznego wzrostu mężczyzna, twarzy raczej posępnej i surowego wyrazu niż miłej i sympatycznej, znać w nim było człowieka nawykłego do panowania nad ludźmi i przejętego wielkiem posłannictwem swojem… Zaczytany w księdze, zadumany nad nią, jeszcze się nie domyślał nawet nadchodzącego gościa, gdy pani Noskowa w ganku stanęła… Zdziwiony nieco podniósł głowę i powoli opuszczając brewiarz, zawołał:

      – Pani dobrodziejka? tu? a cóż za cud? W Borowcach obcy człowiek? Cóż się stało?

      – Pozwól mi siąść i odetchnąć księże kanoniku, poczęła Noskowa, której głos, postawa, ruchy zupełnie się teraz zmieniły… We dworze widocznie była wymuszoną i baczną na wrażenie jakie uczyni, teraz w obec starego znajomego twarz jej śmielszą się stała, wejrzenie poufalsze… mowa mniej wyszukana. Czuć było, że jej tu lżej i swobodniej, oglądała się do koła, uśmiechała, poprawiała ubranie, ocierała oczy…

      – A! rzekła – nakoniec, odbyłam straszną pańszczyznę…

      – Droga okropna być musi! zawołał kanonik.

      – Droga! fraszka! ale bytność na zamku…

      – Na zamku! na zamku! wykrzyknął kanonik kładnąc brewiarz na ławce i z rękami załamanemi postępując ku wdowie: jakto? pani byłaś na zamku? u Dobków?

      – A no, byłam, byłam i miałam przecie szczęście, rzekła uśmiechając się wdowa, rozmawiać z panem Salomonem… nastraszyłam jego córkę, znudziłam, jak się zdaje, jego kuzynkę… i zmęczyłam starego… ale koniec końców, przyrzekł mi być opiekunem i obrońcą.

      To mówiąc, wdowa uśmiechnęła się tryumfalnie, zamyślona, a ktoby był umiał czytać w jej twarzy, wyczytałby może w niej nadzieję, że te zdobycze na tem się jeszcze nie skończą…

      – Jejmość dobrodziejka widzę, rzekł kanonik


Скачать книгу