Macocha, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski
paluszków na suchej swej dłoni (uniknąć go nie mógł) poczuł jak gorące żelazo i piekło go ono potem… nie dzień cały, lecz bodaj lata długie…
Niespokojnemi oczyma piękna wdowa każdy ruch Dobka śledziła i decyfrowała, a snadź wprawna była w tem czytaniu, bo się nie myliła w tonie odpowiedzi i korzystała z usposobień z trafnością nad młode swe lata.
Im Dobek śpieszniej chciał obietnicą ogólnikową zamknąć rozmowę, aby się pozbyć wielce niebezpiecznej niewiasty, tem ona na przekór jemu widoczniej pobyt swój i posiedzenie na cztery oczy z jegomością przedłużyć się starała.
Usiadła znowu, siadł gospodarz ze spuszczonemi oczyma… nie patrzał już na nią, ale przez uszy wpadał mu aż do serca słodki, drżący głosik kobiety, która nim wyśpiewywać umiała, snadź jak wirtouz, cokolwiek jej było potrzeba. Grała na tym bożym organku z niesłychaną wprawą…
– A! gdybyś pan znał, mówiła, smutne losy moje, ulitowałbyś się pewnie nad nieszczęśliwą wdową… Któż to mógł przewidzieć, gdy mnie nieboszczyk pan Szczepan brał u matki w Warszawie, gdzie się tylu o mnie dystyngowanych ludzi starało… że tak rychło po zamążpójściu wpadnę w taką otchłań interesów, kłopotów i nieszczęść! Matkę straciłam, nie mam nikogo! nikogo!
Chusteczką zakryła znów oczy i choć wcale nie płakała, jęknęła ślicznie, niby gwałtownie łzy wstrzymując, czem pan Salomon uczuł się do głębi przejętym.
– Moja mościa dobrodziejko, przerwał cicho, oczy dla ostrożności ciągle trzymając spuszczone: niech się pani ukoi, Pan Bóg łaskaw…
– A! chyba mi on w panu zeszle anioła opiekuna! dodała wdowa…
Oczy trochę potarte i zarumienione zwróciła na starego, usiłując wzrok jego spotkać; trzymał się wszakże na ostrożności… co ją nieco zniecierpliwiło.
– Już wielką z siebie dla nieboszczyka Szczepana uczyniłam ofiarę, mówiła dalej: opuszczając miasto, do którego od dzieciństwa nawykłam, a przenosząc się z nim na tę pustynię… lecz to niczem jeszcze w obec mojego dzisiejszego położenia… Wśród ludzi nieprzyjaznych… niechętnych… ja sama, nieudolna, kobieta słaba… Od śmierci mojego męża, ani wiem co się nawet u mnie dzieje… Gospodarstwo… fabryki: wszystko na łasce bożej…
– Przecież officjalistów pani masz? rzekł Dobek nieśmiało podnosząc oczy, które napotkawszy wzrok pani Noskowej, natychmiast wlepił w ziemię.
– Czyż pan dobrodziej nie wiesz czem są oficjaliści, gdy nad niemi pańskiego oka niema? zawołała tęskno kobieta…
– Więc i gospodarstwo?… począł Salomon… ale siły nie miał dokończyć.
– Gdybyś pan dobrodziej znalazł jaki wolny dzionek, a jako mój opiekun, przybył chociaż spojrzeć na tę wdowią mizerję, jakżebym mu wdzięczną była! A! panie…
– Moja mościa dobrodziejko… będę się starał… jeśli pani każesz…
Słowa te wymruczał Dobek niewyraźnie, przyszło mu bowiem na myśl, że jechać tam do wdowy, być zmuszonym przez dłuższy czas z nią pozostać, było rzeczą nader ryzykowną… lecz stało się – stało, cofnąć mógł chyba później… a zresztą?
Myśli swej już nie dokończył… Sam sobie zaczął tchórzowstwo wyrzucać i śmiać się z niego. Cóż znowu? stary człek, dochodzący pięćdziesięciu lat, miałby się lękać niebywałego o tym wieku niebezpieczeństwa? Podniósł oczy śmielej… A grzechem przecie – pomyślał, nie jest – w piękne spojrzeć źrenice…
Pani Noskowa patrzała nań właśnie tą parą przymrużonych oczu słodkich i pociągających… Snadź uczuła potrzebę z kondolencyjnych tonów zejść na nieco spokojniejszą rozmowę.
– Więc – rzekła wyciągając dłoń jakby go kusiła, żeby ją wziął i pocałował, na co się wszakże Dobek ważyć nie chciał: więc rachuję na mojego drogiego opiekuna, a Bogu dziękuję, że mnie do tej podróży natchnął… A! bo to nie uwierzysz pan, jak mi odradzano, napróżno jak się zdawało do serca pańskiego kołatać! A jam sobie przeczuciem jakiemś mówiła, że pan Dobek nie odepchnie sieroty nieszczęśliwej! I nie omyliłam się… Wiem ja, mówiła ciągle szczebiocząc, że panu, coś tu tak spokojnie wiele przeżył, przyjdzie to zapewne nie bez ofiary poświęcić swój spokój… dla obcej zupełnie… osoby… lecz chciej wierzyć, że dozgonną dlań, gorącą zachowam wdzięczność. A! panie…
Dobkowi tym głosem grała tak po sercu, że się aż czuł zmieszanym, nigdy w swem życiu na taką nie był wystawiony pokusę… Choć niepobożny, mimowoli z Ojcze nasz, przypomniał sobie prośbę: I nie wódź nas na pokuszenie… Oprócz tego przychodziło mu na myśl, iż musiało być we zwyczaju gościa, a zwłaszcza pupilkę, czemś przyjąć i ugościć? Zrobiła mil okrutnych dwie ze Smołochowa do Borowiec, miała przed sobą powrót ku wieczorowi po tych samych groblach i wybojach, godziło się coś na stół postawić.. Myśl ta upiekła go, wstał z krzesła.
– Niechże pani dobrodziejka spocznie, rzekł: ja w tej chwili powracam… Skłonił się i wyszedł drepcząc pośpiesznie w lewo ku mieszkaniu cioci Henau…
Wdowa za wychodzącym popatrzała wzrokiem badającym i rozjaśnionym; potrzebowała nawet chód jego poznać, bo i ten ją czegoś o charakterze mógł nauczyć. Czyniła to instynktem, a instynkt miała szczęśliwy…
Dodajmy dla objaśnienia, iż ta nieszczęśliwa wdowa, nim się ośmieliła przybyć do Borowiec, dowiedziała się jak najdokładniej wprzódy od księdza Żagla, który ze mszą do smołochowskiej kaplicy przyjeżdżał: o położeniu, charakterze, niezmiernych bogactwach, sposobie życia, o wszystkiem o czemkolwiek tylko można się było poinformować od niego, o panu Salomonie Dobku… Widzenie i rozmowa dopełniały dla niej skreślonego wizerunku. Nie miała zapewne innych zamiarów nad zyskanie sobie pomocy i opieki; dopiero tu przypatrzywszy się staremu i czytając jego pomieszanie, odkryła, iż mogłaby o coś się więcej pokusić. Myśl ta zarysowała się z razu mglisto i niewyraźnie, lecz wkrótce wystąpiła jaśniej, i Sabina powiedziała, uśmiechając się do siebie: Któż wie? trzeba próbować…
Miała czas do rozmysłów zostawszy sama, pan Dobek bowiem poszedł na radę do cioci Henau: coby tu podać sąsiadce? Pora była poobiednia, więc owoce i kawę.
Laura przytomna była tej naradzie.
– Niechże i Lorka wyjdzie! rzekł Salomon.
– O! nie, tatku! nie! ja nie pójdę! odpowiedziało dziewczę potrząsając głową: niech sobie ciocia Fryderyka gospodaruje, ja nie pójdę…
– A to dla czego? dziczku ty jakiś! zaśmiał się ojciec.
– Takem się tej pani nastraszyła! Tatko nic nie wie. Bawiłyśmy się z małą Julką… wpadam do salki… którą od urodzenia nawykłam widzieć pustą… i widzę… czarne widmo stojące przed sobą. Myślałam, że upiór! o mało nie zemdlałam.
Dobek ręce aż załamał.
– Czy ci to nie zaszkodzi, moje dziecko?
– Nie, już mi odeszło, chociaż długo, długo potem biło mi serce… mówiła Laura… Jednak spojrzeć na nią nie mogłabym bez strachu… Zdaje mi się, że widzę upiora, który przyszedł po duszę moją…
Dobek pobladł…
– Co ty pleciesz! tak piękna, młoda pani!
– A! młoda! ale straszna! Co za oczy przenikające do głębi! O! nie każcie mi tam iść, nie mogę, nie mogę. Dosyć miałam i widzenia i rozmowy! aż nadto!
Ojciec się zafrasował, bo niegrzecznie było, żeby Laura się nie ukazała; lecz uległ dziecku i nie wymagał