Czarne ziarno. Marta Zaborowska

Czarne ziarno - Marta Zaborowska


Скачать книгу
kontaktu i włożyła wtyczkę do gniazdka. Ciepłe powietrze owiało jej twarz. Niewyciszony na noc sygnał w komórce dał znać, że przyszedł esemes. Spojrzała na wyświetlacz telefonu. „Co u Ciebie? Kawa w piątek po robocie? Adam”. Uśmiechnęła się na myśl o człowieku, który chyba jako jedyny na komisariacie miał o niej dobre zdanie, i to wcale nie dlatego, że świeciły mu się oczy za każdym razem, gdy tylko znajdowała się w pobliżu. Lubili ze sobą rozmawiać, a tematów im nigdy nie brakowało. Jeśli nawet nie byli z tej samej gliny, to z podobnej. Na tyle, że z czasem zaczęło się między nimi tlić coś, czego Julia wolała jeszcze nie nazywać po imieniu. Psychiczna blokada przed kolejnym związkiem była jak mury obronne średniowiecznego miasta. Tylko co pewien czas wysuwała zza nich wąską kładkę, po której Adam mógł bezpiecznie przejść na drugą stronę fosy i znaleźć się w jej świecie.

      Kiedy po raz ostatni zamknęła za sobą drzwi komendy, była pewna, że tym samym skończy się jej znajomość z Adamem Górnym. Wiedziała, że biurowe romanse trwają tak długo, jak długo kochankowie spotykają się w windzie czy na służbowym korytarzu. Ona o dalszy kontakt nie zabiegała i była pewna, że Górny też sobie odpuści. A jednak odezwał się. Na razie postanowiła nie odpisywać. Wysuszyła do końca włosy i wróciła do wygrzanego przez Sylwię łóżka.

      Rozdział II

      Bar Prasowy w godzinach porannych był niemal pusty. Przy stolikach z widokiem na Marszałkowską siedziało zaledwie kilka osób sączących wczesną kawę i wpatrujących się w sunące po szynach tramwaje.

      Julia domknęła drzwi baru i weszła do środka. Poluzowała kołnierz zielonego płaszcza stylizowanego na wojskowy i rozejrzała się po twarzach ludzi, szukając Marii. Od razu wyeliminowała parę spod okna – sądząc po garniturze mężczyzny i skromnej garsonce kobiety, oboje wyskoczyli na śniadanie z któregoś z okolicznych biurowców. Bliżej ściany kiwał się nad zupą mleczną starszy człowiek z ogorzałą od wiatru twarzą; stolik dalej usadowiły się dwie nastolatki zajęte przeglądaniem zdjęć w komórce.

      Rozpięła guziki płaszcza i jednym ruchem ściągnęła apaszkę z szyi, po czym upchnęła ją w kieszeni.

      Dziewczyny nie było. Spojrzała na zegarek. Do pełnej godziny brakowało pięciu minut. Zapłaciła w kasie za kawę i z pełnym kubkiem usiadła pod ścianą, dwa stoliki od ogorzałego mężczyzny z zupą. Z rogu sali widać było cały lokal jak na dłoni, w tym drzwi, które co jakiś czas otwierały się, by wpuścić do środka kolejnego gościa zacierającego z zimna ręce.

      Trzy po dziesiątej drzwi znów skrzypnęły. Tym razem to musiała być ona. Stanęła w progu i rozejrzała się niepewnie po ludziach siedzących przy stolikach. Była ubrana w wiosenny beżowy trencz i czarne martensy sznurowane do kolan. Włosy miała związane na czubku głowy w kucyk, z którego zwisały rozjaśnione na blond dredy, zabarwione zbyt mocno fioletową płukanką mającą zniwelować nadmiar żółci. Szczupła, z dużymi czarnymi oczami i prostymi brwiami bez klasycznego łukowatego załamania.

      Julia przełknęła łyk kawy i podniosła się z krzesła. Dziewczyna podchwyciła jej spojrzenie i ruszyła prosto pod ścianę.

      – To pani? – spytała, gdy podeszła do stolika. – Inaczej sobie panią wyobrażałam.

      – Powinnam mieć przy sobie lupę, jak Sherlock Holmes, czy siwe włosy i zmarszczki, jak panna Marple?

      Roześmiała się i przerzuciła przez poręcz krzesła zdjęty trencz.

      – Ani jedno, ani drugie, ale jednak inaczej.

      Zamówiła czarną herbatę i słodką bułkę, od której nie mogła oderwać się dotąd, aż na talerzu pozostały same okruchy. Zasłoniła ręką usta, powstrzymując odbicie, po czym otarła je wierzchem dłoni.

      – Przepraszam, ale nie jadłam chyba dobę.

      – Brak czasu czy pieniędzy?

      Maria westchnęła ciężko.

      – Różnie, ale ostatnio to bardziej z nerwów. Mówiłam pani o swojej sytuacji.

      Mieszała łyżeczką herbatę w lewo i w prawo, rozpuszczając w niej solidną dawkę zalegającego na dnie cukru.

      – Pewnie myśli pani, że zwariowałam – powiedziała wreszcie i odłożyła łyżeczkę na spodek. – Że niepotrzebnie zawracam sobie i pani głowę sprawą, która z góry jest przegrana.

      Oparła obie ręce o blat stolika i naciągnęła na dłonie rękawy czarnego swetra.

      – Zbyt mało wiem, żeby cokolwiek sądzić o procesie twojej matki – odparła Julia. – Jednak jeśli to, co podaje prasa, jest prawdą…

      – Mówiłam już, prasa nie wie wszystkiego – przerwała jej Maria. – Policja przekazała tylko te informacje, które chciała.

      – Spodziewałaś się, że ujawnią więcej?

      Dziewczyna pokręciła głową.

      – Nie. Ale miałam nadzieję, że przynajmniej zamkną usta pismakom, którzy wymyślili tę beznadziejnie głupią historię o potrójnym morderstwie. Że niby nasza matka miała zabić nas wszystkich. Wystarczyłoby oficjalnie temu zaprzeczyć, ale prawda przecież nikogo nie obchodzi.

      – Kto miałby to zrobić?

      – Zaprzeczyć? Chociażby ja.

      – Nie masz pojęcia, co planowała wasza matka.

      – Na pewno nie zamierzała poderżnąć nam gardeł.

      Wyglądała jeszcze na dziecko. Wyrośnięte i wystylizowane na studentkę co najmniej czwartego roku uniwersytetu, ale jednak dziecko. O swojej matce mówiła jak o świętym mikołaju, który wpadając przez komin, niechcący zbił akwarium i rozgniótł butem złote rybki.

      – Prawda jest taka, że twoja matka została oskarżona o zabójstwo Leona – powiedziała Julia, próbując ściągnąć Marię z planety naiwności na ziemię. – To wystarczy, żeby ludzie zaczęli dorabiać jej gębę.

      – Tylko dlatego, że komuś tak się spodobało? Nie było żadnych podstaw, żeby nas linczować. Ten pomysł z wycięciem całej rodziny w pień… nic głupszego nie mogli wymyślić.

      – Wiesz przecież, jak działają media.

      – Wiem. – Maria ponownie sięgnęła po łyżeczkę, którą dla odmiany zaczęła stukać nerwowo o brzeg stołu. – Nie urodziłam się wczoraj. Mało w tym wszystkim sprawiedliwości.

      – Na pewno nie znajdziesz jej w gazetach.

      – Sąd będzie niby lepszy? Przecież im zależy na tym, żeby kogoś wsadzić za tę zbrodnię. Byle kogo, nieważne, czy jest winny, czy nie.

      Dziewczyna wyprostowała się na krześle i odsunęła od policzka opadającego na twarz dreda.

      – Rozmawiałam z adwokatem matki. Jest pewien, że przegra proces – rzuciła wprost.

      – W takim razie nigdy nie powinien zostawać obrońcą. Co konkretnie powiedział?

      – To wszystko wygląda jak jakiś tani dramat… Nic mądrego nie wymyślił. To znaczy owszem, mówił dużo i niekonkretnie. Jedyny konkret, jaki usłyszałam, to to, że jest nie za wesoło. Rozumie pani? Nie za wesoło. Prokurator ma go w garści, policja też nie musiała dostawać zadyszki, żeby znaleźć dowody przeciwko matce. Pokręcili się po domu i ogrodzie, popytali sąsiadów i poskładali klocki tak, jak im pasowało.

      – Jeśli wiesz o czymś, co mogłoby pomóc w sprawie, musisz to powiedzieć.

      – Powiedziałam im już wszystko i tłumaczyłam, żeby szukali dalej. Nikt z rodziny nie mógł tego zrobić.

      – Nawet jeśli jest tak, jak mówisz, to samymi pobożnymi życzeniami nie


Скачать книгу