Drzewo życia. Louis de Wohl
nowej sytuacji. Ostatnia rzecz, o jakiej by pomyślał, to spotkanie z wrogiem. Tu nie było wojny. To prawda, że zawsze toczyła się na dalekiej północy, z barbarzyńskimi plemionami za murem, malującymi swoje ciała. Ale mur znajdował się o kilkaset kilometrów stąd, a tutaj była spokojna brytyjska prowincja – przynajmniej dotąd tak mu się zdawało.
Co do rozbójników – cóż, byli oczywiście wszechobecni. Ale jaki rozbójnik o zdrowych zmysłach wybrałby ten nieprzyjazny krajobraz na miejsce napaści?
Zrobił to, co instynktownie robi żołnierz stający przed niespodziewanym wyzwaniem: wysunął do przodu swoją małą tarczę i położył prawą dłoń na rękojeści miecza. Umysł potrzebował jednak więcej czasu niż ciało, by sobie wszystko poukładać.
– A kim ty jesteś? – odpowiedział pytaniem, bardziej zaciekawiony niż zdenerwowany. Wyzywający głos znów się odezwał:
– To nieważne. Ja jestem u siebie, ty nie, więc ty odpowiedz na moje pytanie.
Głos był bardzo gniewny – a zarazem bardzo młody.
Roześmiał się.
– Nigdy nie widziałeś rzymskiego trybuna?
– Głupi jesteś – odpowiedział głos. – Jak mam rozpoznać stopień wojskowy w tej mgle?
Przeciwnik mówił doskonałą łaciną, choć z wyraźnie obcym akcentem.
Teraz trybun się zdenerwował.
– Trybun Konstancjusz z Dwudziestego Legionu melduje się – powiedział z gryzącą ironią. – A ty kim do diabła jesteś i gdzie się chowasz?
– Tu jestem – odrzekł głos. Cień stał się widoczny we mgle, bardzo szczupły i na oko nieuzbrojony.
Konstancjusz postąpił o dwa ostrożne kroki do przodu – ziemia była bardzo śliska. Odrzucił tarczę na plecy i chwycił szczupłe ramię przeciwnika.
– Niech na ciebie popatrzę – powiedział surowym tonem – i spojrzał w twarz dziewczyny.
Była bardzo młoda – siedemnaście, osiemnaście lat, chyba nie więcej.
Wiele tutejszych kobiet było urodziwych w jakiś dziki, mroczny sposób i ta nie stanowiła wyjątku. Przynajmniej tak pomyślał, patrząc na jej ładnie wyrzeźbione rysy. Sprawiała też wrażenie zgrabnej, z tego, co zdołał dojrzeć w tym mroku dnia.
Roześmiał się.
– Moja droga, chyba źle wybrałaś porę na spotkanie z ukochanym...
– Nie mam ukochanego – odparła pogardliwym tonem. – Puść moje ramię.
Posłuchał jej ku własnemu zdziwieniu. Miała bardziej ozdobną suknię niż te, które dotąd widział, i nosiła perły.
– Powiedziałem ci, kim jestem – rzekł. – Nie sądzisz, że ty też mogłabyś się przedstawić?
– Elen – odpowiedziała dziewczyna. – A ty możesz być trybunem, ale ja wiem o tobie coś jeszcze.
– Co takiego?
– Zabłądziłeś. Nie wiesz, gdzie jesteś. Inaczej by cię tu nie było.
Uniósł brwi.
– A dlaczego nie?
– Ponieważ ta ziemia jest święta. Tylko druidom wolno tutaj wchodzić.
Konstancjusz zmarszczył brwi. Niepisane prawo rzymskiej armii mówiło, by nie wtrącać się do miejscowych bogów i ich kultu. Nie tyle z powodu ich potencjalnej mocy, choć z tym nigdy nic nie wiadomo, lecz głównie dlatego, że była to zła polityka. Powodowała dużo problemów, nie przynosząc korzyści, a Karoniusz nienawidził trudności, zwłaszcza niepotrzebnych. Jeśli ta ziemia była święta... dziewczyna zasiała w nim wątpliwość, ale również dała mu punkt zaczepienia.
– A więc jesteś druidką – powiedział żartobliwym tonem. – Młodo ich dziś wybierają.
– Głupi jesteś – dziewczyny wcale to nie rozbawiło. – Oczywiście, że nie jestem druidką. Ale wolno mi tu wchodzić jako królewskiej córce.
To było jeszcze gorsze – jeśli prawdziwe. Mogła wpaść w histerię i zacząć krzyczeć, a Karoniusz musiałby się zmierzyć z niebywałym skandalem, kiedy nowina dotarłaby do niego w Aquae Sulis. „Królewska córka”. Jedynym królem w okolicy był stary Koeliusz, rezydujący gdzieś w pobliżu Camulodunum.
– Jak ma na imię twój ojciec, księżniczko?
– Coel – chyba to wiesz? Wszyscy trybuni, których wcześniej spotkałam, wiedzieli.
– A wielu ich spotkałaś?
– Zbyt wielu – odparła kwaśnym tonem księżniczka Elen.
Roześmiał się.
– Chyba ich nie lubisz.
– Nie lubię Rzymian. Ale nie powtarzaj tego mojemu ojcu, bo on nie lubi, kiedy mówię prawdę.
Konstancjusz był już trochę rozbawiony.
– Właściwie ma rację, to niebezpieczne.
Zaperzyła się.
– Co za głupstwa opowiadasz! Mój ojciec jest odważniejszy od każdego Rzymianina. Twierdzi jednak, że nie należy mówić prawdy, która rani ludzi.
– To miłe z jego strony – przyznał Konstancjusz. – A ty się z nim nie zgadzasz?
Potrząsnęła głową.
– Nie mam nic przeciw ranieniu ludzi, kiedy na to zasługują.
Obiecująca młoda dama, pomyślał Konstancjusz. Ale przypomniał sobie, co powiedziała o świętej ziemi.
– Co do jednego masz rację – rzekł. – Naprawdę zabłądziłem we mgle i przepraszam, że tu przyszedłem. Przysięgam na wszystkich bogów.
Trudno mu było ukryć uśmiech. Prawdopodobieństwo, że bogowie wezmą mu za złe tę przysięgę, było niewielkie – w ostatnich godzinach naprawdę żałował, że przybył do Brytanii.
Dziewczyna rzuciła mu zakłopotane spojrzenie.
– Przyznałeś, że zabłądziłeś, i przeprosiłeś za to – powiedziała. – Więc teraz chcę ci pomóc.
– Miło z twojej strony – mruknął Konstancjusz. – Idziemy?
Skinęła głową i poprowadziła go.
– Jak daleko jestem od nowego obozu?
– Co najmniej pięć godzin. Nie zajdziesz tam przed zmrokiem. Zabieram cię do mojego ojca.
Trybun rozważał to przez chwilę. Stary Koeliusz był uważany za kogoś w rodzaju samotnego wilka. Widziało go tylko kilku oficerów z obecnego garnizonu. Karoniusz, oczywiście, i dwóch lub trzech innych. Spotkanie z nim nie było najlepszym pomysłem – mogło spowodować dyplomatyczne komplikacje.
Potem wzruszył ramionami. Stał się zbyt ostrożny w pozłacanym cesarskim mieście Mediolanie, gdzie wszystko, co zrobił lub nie, czy też powiedział lub nie, było przeinaczane przez dworzan. Poza tym, jakie miał inne wyjście? Do tego był przemoczony i głodny.
– Dobrze, księżniczko – powiedział. – Ile czasu nam to zajmie?
– Pół godziny drogą, którą idziemy. Gdybym szła sama – połowę tego czasu.
Roześmiał się.
– Nie nosisz broni – powiedział.
– Ty też nie musisz – padła szybka odpowiedź. – W tym kraju panuje pokój, jak sądzę. Ale wy, Rzymianie,