David Bowie. STARMAN. Człowiek, który spadł na ziemię. Paul Trynka
basie i śpiewał. Gitarzysta Johnny Flux dołączył do zespołu na dwa tygodnie przed Davidem i był urodzonym naciągaczem, który wcześniej zajmował się sprzedażą powierzchni reklamowych w gazetach (a potem stworzył postać Metal Mickeya, telewizyjnego robota dla dzieciaków). Woolf Byrne, grający na saksofonie barytonowym, prowadził również i konserwował rozklekotanego vana bedforda zespołu, a perkusista Mick Whitehead porzucił na rzecz kapeli posadę asystenta golibrody.
Podczas tego pierwszego spotkania zespół był pod wrażeniem oświadczenia Davida. Powiedział on, że pisze własne numery, choć uznali, że jedyna piosenka, którą zagrał, Don’t Try to Stop Me, brzmiała podejrzanie podobnie do utworu Marvina Gaye’a. David bez oporów sugerował im zmianę materiału, głównie na ten z Live at the Apollo Jamesa Browna. Wkrótce repertuar The Manish Boys zawierał utwory Raya Charlesa (What’d I Say), Solomona Burke’a (Stupidity), a nawet Conwaya Twitty’ego (Make Me Know Your Mind). W sierpniu ruszyli w trasę z nowym wokalistą.
Kilku członków The Manish Boys, wśród nich Woolf Byrne, na początku nie było zachwyconych nowym rekrutem. Kiedy jednak podczas jesiennej trasy na południu Anglii publiczność urosła z kilkudziesięciu do kilkuset osób, Woolf zaobserwował ciekawe zjawisko: „Uważałem, że Johnny miał lepszy głos – głębszy i bardziej chrypiący. A potem nagle zauważyliśmy, że gdy śpiewał John, dzieciaki zajmowały się tańcem i sobą, kiedy rolę wokalisty przejmował David, stawali przed nim i patrzyli”.
Byrne obserwował, jak krok po kroku David uczył się obchodzić z mikrofonem. Zbliżał się do niego, gdy cedził łagodniejsze, dylanowskie teksty, i oddalał, naśladując brownowski skowyt. Śpiewał raczej z angielskim akcentem i nie starał się podrabiać amerykańskiego. Im więcej grali, tym występy Jonesa stawały się coraz bardziej efektowne – czasami tak dawał się ponieść muzyce, że rozbijał o mikrofon maracasy, których używał w Bo Diddley. W końcu Bob Solly nabrał zwyczaju noszenia przy sobie małego noża, by wydłubywać z klawiszy swoich organów Vox Continental małe kuleczki wypadające z rozbitych instrumentów. „Nagle zdałem sobie sprawę, że całkowicie nas zmienił – wyznał Woolf. – Wcześniej staliśmy po prostu na scenie i robiliśmy swoje, teraz to się zmieniło. Kiedy zaczęliśmy grać inną muzykę, zaczęliśmy się też inaczej ubierać”. „Robił to, co trzeba – mówi Paul Rodriguez – po prostu chwytał mikrofon i robił show”.
Pierwsze miesiące z The Manish Boys były aktywne, beztroskie i pozbawione nudy. Muzycy wymieniali się ciuchami, spali u siebie nawzajem na podłodze i naciągali na posiłki, nocleg lub kasę swoich rodziców. W ciągu tego lata życie Davida zmieniło się całkowicie. Rzucił pracę w Nevin D. Hirst i zdawał się czerpać inspirację z bitnikowskich książek, w których namiętnie się zaczytywał. Był największym łazęgą z całego zespołu; inni nie wracali do domu przez jedną noc, on włóczył się po znajomych przez tydzień. To pasowało do jego fascynacji Dylanem, Jackiem Kerouakiem i On Being Negro in America J. Saundersa Reddinga, jednej z wielu książek, którą znalazł wśród wydań kieszonkowych na Bromley South Station. Podczas swoich koncertów, prób w Charlie Chester Casino albo w labiryncie pokoi i burdeli przy Windmill Street, na imprezach w Regency Club i melanżach w Kray Twins – między członkami The Manish Boys wytworzyła się intensywna, radosna więź, niczym wśród żołnierzy zmagających się z trudami wojny. Zażyłość ta dotyczyła również dziewczyn, które jesienią 1964 roku były wszechobecne – ich imiona i numery telefonów pisane różową szminką pokrywały karoserię zielonego vana bedforda. Po koncertach, kiedy koledzy pakowali wzmacniacze i sprzęt, David wychodził na parkiet i rozmawiał z dziewczynami, zawsze, jak mówili koledzy, „pierwszy na placu boju”.
W wielu aspektach życie The Manish Boys przypominało życie nastolatków z pierwszej połowy dwudziestego wieku. Mieli mało ciuchów, musieli pokonywać spore dystanse na piechotę, by odwiedzić przyjaciół, bo wielu z nich nie miało telefonu. Godzinami wysiadywali z mamusiami przy herbatce, całą wieczność czekali na przystankach na autobus, w tanich knajpach jedli jajka i frytki. Ale w najważniejszym aspekcie ich życie całkowicie się zmieniło: obok muzyki seks stał się siłą przewodnią ich istnienia. W podejściu Davida do tego tematu było coś uroczego i zabawnego, ale koledzy z zespołu uznali, że dostał obsesji na punkcie latania za spódniczkami. Solly opowiada, jak kiedyś David usiłował zainteresować go Sue, blondynką, której starał się pozbyć: „Mówię ci, Bob – zapewniał gorliwie – jest nietknięta!”. Byli otwarci na nowe seksualne doznania. Na przykład David i Johnny równocześnie pieprzyli dwie siostry, obok siebie, w pokoju hotelowym w Gillingham. Czasami jednak koledzy oskarżali Davida o całkowitą utratę kontroli. Jadąc do domu pewnego mglistego wieczora, zauważyli dziewczynę, która starała się złapać okazję. Zatrzymali się więc, wpuścili ją do samochodu, a David usiadł obok niej i zaczął gadać jak najęty. Chwilę później Woolf, który siedział za kierownicą, nagle wykrzyknął: „Fuuuj, co to za smród?”. Zrozumiał, że kobieta była włóczęgą, zatrzymał się więc i bezlitośnie kazał jej wysiąść. Zdenerwowanie Davida, jak zauważyli, niewiele miało wspólnego ze współczuciem dla bezdomnej. „Czy on chciał…? – pytali siebie nawzajem, a potem chórem odpowiedzieli: – Tak, oczywiście!”.
Kiedy Les Conn skontaktował Davida z The Manish Boys, zrezygnował z menedżerskich udziałów w sporadycznych zarobkach z koncertów, ale wciąż zajmował się sprawami zespołu. Pod koniec września zorganizował spotkanie z Mickiem Mostem, który, po sukcesie House of the Rising Sun Animalsów, był chyba największym niezależnym producentem w Londynie. Po rozstawieniu sprzętu w jednej ze spelun, w których zwykli bywać, czyli w kasynie komika Charliego Chestera na Archer Street, zespół zagrał parę utworów. Most, jak miał to w zwyczaju, natychmiast podjął decyzję i spytał: „Czy chcecie dla mnie nagrywać, chłopcy?”. Chórem wykrzyknęli: „Tak!”.
Kolejne spotkanie z Mickiem Mostem, wieczorem przed sesją nagraniową w Regent Sound zaplanowaną na 6 października, służyło omówieniu materiału i odbyło się z udziałem Mike’a Smitha z Dekki. Kiedy zespół zagrał swoje trzy pierwsze piosenki, Hello Stranger, Duke of Earl i Love is Stange, wokal Davida był doskonały, natomiast na każdym podejściu do Love is Strange John Watson i Johnny Flux fałszowali w chórkach i zupełnie nie potrafili się wpasować. Kiedy Smith, wskazując na problem, zagrał piosenkę ponownie, ciśnienie wzrosło i wokaliści denerwowali się jeszcze bardziej. Oczywiście dotyczyło to wszystkich poza Davidem – on był, jak wspomina Solly, całkowicie „spokojny i opanowany”, rozładowywał napięcie dowcipami rzucanymi z kamienną twarzą, ani przez chwilę nie zdradzając przejęcia czy zdenerwowania. Założone na nagranie trzy godziny dobiegły końca, a wielka szansa przeszła chłopakom koło nosa. „Nie martwcie się – pocieszał kolegów David. – Następnym razem się uda”.
Najmłodszy członek zespołu dowiódł, że, cytując Woolfa, „był dojrzały ponad swój wiek”. Potrafił zręcznie narzucić ton spotkania, zanim zrobili to jego koledzy. Najlepszym przykładem było przesłuchanie w London Palladium tej samej zimy, gdzie The Manish Boys starali się o angaż w legendarnym Star Club w Hamburgu.
Występ okazał się udany. Bob Solly zauważył, że promotor Star Clubu zawołał do siebie Davida. Wymienili kilka słów i uśmiechów i David wrócił na scenę.
– Co on mówił? – spytał Solly z zainteresowaniem.
– Och, spytał mnie: „Kogo wolisz, Davie, chłopców czy dziewczynki?” – odparł David.
– I co mu powiedziałeś?
– Oczywiście, że chłopców!
Historia ta pokazuje jego coraz większy talent do interesów, nie zdziwili się więc, kiedy przesłuchanie uznano za udane i zaproponowano im na następne lato angaż w Star Clubie