Hayden War. Tom 3. Walkiria w ogniu. Evan Currie
okładać tę dziurę.
Crow wyznaczył na mapie kilka linii.
– Według sond tu znajduje się cel. Powinniśmy się tam przedostać w ciągu jednego dnia… no może półtora. Ostateczne podejście będzie bolesne.
Sorilla pokiwała głową.
– Dwieście kilometrów w dzień, a potem cały następny dzień na pokonanie dwustu metrów. Dużo czasu.
– Właśnie tak, Top – odparł Crow, uśmiechając się. – Zabierajmy stąd nasze dupy.
* * *
Marszu ubezpieczonego w żaden sposób nie można porównywać ze spacerem po parku, ale systemy zabezpieczeń świata, na którym znajdował się zespół, skierowane były na zewnątrz, więc nie bardzo skupiały się na patrolowaniu samej planety.
Posuwali się szybko, przebijając się przez dżunglę i równikowy upał, wykorzystując doświadczenie, wyszkolenie i sprzęt. Pancerze pozwoliły im sprawnie przemieszczać się do przodu przez pierwszy dzień i noc i znaleźć się u celu po dwudziestu godzinach marszu. Znajdował się dwieście kilometrów w głębi lądu, w rzecznej dolinie otoczonej przez góry.
Zatrzymali się dwadzieścia kilometrów od obozu przeciwnika, spoglądając z góry na doskonale oświetlony teren.
– Co o tym myślisz, Top?
Sorilla Aida podczołgała się do Crowa. Jego twarz, podobnie jak jej własna, zamaskowana była czarnym hełmem wykonanym z tego samego włókna, co i pancerz. Oboje polegali na zewnętrznych sensorach pancerzy, które działały jednocześnie jak filtry dla wrażliwych zmysłów człowieka.
– Coś mi się wydaje, że będzie to twardy orzech do zgryzienia – odparła sierżant, patrząc na oddaloną bazę, do której odległość dalmierz działający na zasadzie pomiaru paralaksy podawał z dokładnością co do centymetra. – To dużo bardziej skomplikowane niż zabezpieczenia używane przez Ghuli na Haydenie.
Crow pokiwał głową.
– Widzisz cokolwiek znajomego?
Aida przybliżyła obraz aż do momentu, w którym wydawało się, że mogłaby dotknąć pojawiających się od czasu do czasu strażników. Na placu nie było ich zbyt wielu, mniej, niż spodziewałaby się zobaczyć w bazie ludzkiej, ale trzeba było brać pod uwagę wszelkie różnice kulturowe pomiędzy Ghulami a Ziemianami.
Możliwe było, że gdzieś daleko, w głębi Galaktyki, znajdowały się jakieś światy Ghuli rządzone przez jakąś inną organizację, ale jak dotąd każdy kontakt z nimi potwierdzał, że znajdowali się pod kontrolą jednego, centralnego rządu. I podobnie jak przeciwnik, ludzki wywiad nie miał dotychczas zielonego pojęcia, gdzie znajduje się jego siedziba.
Po pięciu latach wojny nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, jak porozumiewać się z pozbawionymi ust obcymi, tak jak i oni nie znaleźli sposobu porozumiewania się z ludzkimi więźniami. Sytuacja taka była idealna, jeśli chodziło o bezpieczeństwo operacyjne, ale absolutnie nie sprzyjała jakimkolwiek negocjacjom pokojowym. Ktoś, zdaniem Sorilli, musiał w końcu rozwiązać ten problem albo położenie stanie się katastrofalne. Na szczęście nie było to zadanie dla starszego sierżanta sztabowego.
– Kilka rzeczy – odparła, cały czas patrząc na obóz w dużym przybliżeniu. – Ghule nie używają łączy, zawory grawitacyjne dają im dostęp do przestrzeni z każdego miejsca, ale muszą je gdzieś umiejscowić, aby służyły zarówno jako napęd, jak i broń. Z tego miejsca widzę ich pięć.
– Pięć? – Crow nie był zachwycony, a Sorilla całkowicie się z nim zgadzała.
Jedna rzecz krzyżowała osiemdziesiąt procent prób penetracji przestrzeni Haydena i była odpowiedzialna za zniszczenie całego zespołu Zielonych Beretów Sorilli. W odróżnieniu od konwencjonalnych systemów uzbrojenia zawory grawitacyjne nie miały martwego pola ostrzału. Mogły strzelać przez planetę, jeśli tego wymagała sytuacja, i zniszczyć okręt znajdujący się po jej drugiej stronie, bez żadnego wpływu na sam glob.
– Ano tak, poruczniku – westchnęła ciężko Sorilla. – Wbudowane są w ściany doliny otaczającej bazę, prawdopodobnie jak najdalej od niej, ale tak, by nadal mogły być z niej zasilane.
– Będziemy musieli je wyeliminować – kwaśno stwierdził porucznik.
– Zniszczmy zamiast tego reaktor, sir – zaproponowała Sorilla. – Jeśli zajdzie potrzeba, wysadźmy go.
– Czy rozpoznanie…? – Crow skrzywił się pod hełmem.
– Tak, sir. – Sorilla powiększyła zdjęcie ze swojego skanu i przesłała mu.
Porucznik spojrzał i zwrócił uwagę na jeden z budynków. Na początku widać było tylko ciemność, jednak po obróbce cyfrowej, usunięciu cieni, rozjaśnieniu oficer zdał sobie sprawę, że w jednym z okien widzi ludzką twarz.
– OPK – stwierdził z westchnieniem. – No cóż, wiedzieliśmy, że biorą jeńców.
Sorilla także westchnęła, jednocześnie ciesząc się z tego widoku i martwiąc. OPK, osoba pod kontrolą, było to nowe, wojskowe określenie jeńca wojennego. Zostanie OPK nie było niczym miłym.
Flota od dawna dysponowała dowodami, że Ghule brali jeńców. Na pokładach okrętów brakowało ciał, potwierdzały to także relacje świadków z Aresa, podobnej do Marsa planety, zaatakowanej przez obcych. Kilkukrotnie pododdziały wojsk konwencjonalnych znajdowały ciała jeńców w zajętych bazach przeciwnika. Ludzie ci zabici zostali zaledwie kilka godzin przed wkroczeniem żołnierzy.
Ghule nie mieli zamiaru oddawać więźniów, a na pewno nie żywych.
Wywiad marynarki twierdził, że ta planeta, niemająca nawet oficjalnej nazwy, tylko oznaczenie kodowe: ciąg liter i cyfr, stanowiła centralny obóz jeniecki dla ludzkich OPK. Potwierdzenie tego przypuszczenia było głównym zadaniem zespołu Jeźdźców Skał SWOR.
W ciągu dwóch dni miała się tu pojawić Flota ze swoimi wielkimi działami, a wtedy życie opeków nie będzie nic warte, jeśli nadal pozostaną „pod kontrolą”. Tak więc zespół miał zaryzykować własne życie, rzecz jasna przy założeniu, że Ghule sami nie zamienią tej skały w chwilową osobliwość.
Specjalsom wcale nie uśmiechało się takie ryzyko. Obecność jeńców została potwierdzona.
Teraz należało podjąć decyzję, czy podbijać stawkę, czy wycofać się, odwołać operację i wrócić z większymi siłami.
– Prześpijmy się nieco, Top – powiedział Crow. – Ruszamy o zachodzie słońca.
Sorilla potwierdziła, wycofując się do płytkiego okopu, który sobie przygotowała. Położyła karabin obok i zamknęła oczy, wyłączając HUD.
* * *
Światło pochodzące od odległego białego karła bladło, kiedy Crow obudził Sorillę. Natychmiast otrzeźwiała i ruchem powiek włączyła wyświetlacze.
Mackenzie i Able czyścili swoje karabiny. Nie potrzebowały one specjalnej obsługi. Lufy z włókien węglowych, będące w zasadzie szynami przyspieszaczy magnetycznych, nie były osmolone nagarem jak w przypadku tradycyjnej broni. Miały jednak kilka newralgicznych punktów, które warto było sprawdzić przed bitwą.
Obaj mężczyźni byli doskonałymi strzelcami długodystansowymi. Mackenzie wywodził się z rodziny, w której od pokoleń mężczyźni polowali, zaś Able był snajperem Force Recon, zanim trafił do MARSOC-u, a potem do SWOR-u. I pomimo że broń się zmieniła, obaj doskonale znali tak technikę, jak i sztukę strzelania na długie dystanse. Sorilla była bardzo zadowolona, mając ich za plecami, szczególnie że uzbrojeni byli w karabiny M900. Technicznie rzecz ujmując,