Hayden War. Tom 6. De Oppresso Liber. Evan Currie

Hayden War. Tom 6. De Oppresso Liber - Evan Currie


Скачать книгу
siebie, ale nic nie powiedzieli. Sorilla ruszyła dalej.

      Po drodze nie widzieli zbyt wielu patroli Ross, ale tutaj, w okolicy okrętu, gobliny i golemy wypełniały ulice, kręcąc się w różne strony. W ogóle się nie kryły. O ile na Haydenie miały szary, podobny do kamienia kolor, to tu nosiły nawet coś w rodzaju mundurów w jaskrawy żółto-niebieski wzór, przypominający „kamuflaż” sił pomniejszych władców na Ziemi.

      – Subtelni to oni nie są – cicho powiedział Dearborne, odzwierciedlając myśli Sorilli.

      – To „siły pokojowe” – odparła. – Martwmy się tymi, których nie widać.

      – Roger.

      Sorilla lekko szturchnęła Kirna, by zwrócić jego uwagę.

      – Czego zażądali?

      – Co?

      – Musieli czegoś chcieć albo nie byliby tacy spokojni. Czego żądali?

      – Niewiele – przyznał. – Paliwo, metale, żywność.

      Sorilla zmarszczyła brwi, myśląc intensywnie.

      To nie miało sensu. Metale i żywność można łatwo znaleźć lub wytworzyć. Nie trzeba z ich powodu dokonywać inwazji. Amoniak to nieco inna historia, z pewnością miał wartość, ale nadal wyglądało to na nieproporcjonalne zaangażowanie sił i środków w celu zdobycia czegoś, co można wytworzyć z powszechnie dostępnych pierwiastków.

      Oczywiście nikt, nawet Sojusz, nie rozumiał do końca Ross Ell.

      – Możemy się dostać na te dachy? – spytała, a Kirn po chwili potwierdził.

      – Przynajmniej na niektóre, ale jest tam mnóstwo najeźdźców.

      – Wiem, że tam siedzą. Dlatego właśnie chcemy spojrzeć na to z góry.

      – Tędy. – Dziecianin gestem wskazał drogę.

      Przetruchtali kilka przecznic. Sorilla i Dearborne cały czas sprawdzali, czy ktoś ich śledzi. Ross jednak wydawali się nie przejawiać żadnego zainteresowania ulicami, które nie przylegały bezpośrednio do kopuły, ani przechodniami. To odróżniało ich zachowanie od tego, co robili na Haydenie, ale Hayden był zupełnie inny. Przy dużo mniejszej liczbie mieszkańców i gęstości zaludnienia taktyczne uderzenia nuklearne nie miały prawie żadnego wpływu na ekologię tamtego globu.

      Tu, na Dziecku, wymordowanie populacji prawdopodobnie zamieniłoby cały ten świat w nuklearną pustynię na kilkaset lat.

      „Oczywiście Ross mogli przylecieć tutaj w zupełnie innym celu niż na Haydena. Jeśli wylądowali tu z powodu metali i amoniaku, to ja jestem pucybutem”.

      – Tędy. – Kirn wskazał parter budynku znajdującego się przed nimi, lekko z prawej strony.

      Kiedy weszli do środka, Sorilla poczuła zawroty głowy, próbując przyswoić proporcje i ponosząc klęskę. Wnętrze nie tylko sprawiło, że miała wrażenie, jakby skurczyła się o połowę, ale cała konstrukcja wydawała się kwestionować sprawność jej zmysłów.

      Dziwne perspektywy, odwrócona percepcja przypomniały jej o czasach spędzonych wśród jednego z plemion południowoamerykańskich, które szkoliła przeciwko najemnikom korporacji chcących zagarnąć ziemie pod hodowlę bydła. Plemię to bardzo ściśle przestrzegało tradycji, jeśli chodziło o wojowników, a jedną z nich był rytuał dojrzałości, w którym używało się silnych halucynogenów. Tej nocy Sorilla znalazła się w dżungli i rozmawiała z drzewami.

      Tym razem odczucia nie były aż tak silne, jednak pomieszczenie wywoływało podobne wrażenie zaburzenia percepcji.

      Sorilla odsunęła te myśli i weszła w głąb budynku, aż do windy. Była ona prawie dwukrotnie większa, niż wskazywałyby potrzeby, a kontrolę zapewniał zestaw przyrządów umieszczonych dwa metry nad podłogą. Dziecianie wybrali nastawy i winda ruszyła: do góry i lekko w bok, co Sorilla odnotowała dzięki swoim implantom.

      – Jest dostosowana do pływowej grawitacji olbrzyma – powiedziała, widząc zdziwienie Dearborne’a, który odnotował to samo, co ona.

      – Tak mi się właśnie wydawało.

      Winda z szarpnięciem zatrzymała się trzysta metrów wyżej. Nie najgorsze miejsce na obserwację, ale w okolicy znajdowały się wyższe budynki. Nawet z pływowymi zjawiskami pochodzącymi od olbrzyma, Dziecko Boga, dzięki stosunkowo niskiej grawitacji, stanowiło raj dla architektów.

      Przewodnicy wprowadzili ich na dach, a operatorzy uruchomili tryb pełnego maskowania. Nawet ich komunikacja ograniczała się wówczas jedynie do połączeń indukcyjnych, co nie pozwalało na swobodną rozmowę. Linia wieżowców wokół robiła imponujące wrażenie, otaczały ich budynki górujące wysokością, ale na szczęście nie zasłaniały widoku.

      Sorilla uklękła na skraju dachu i dotknęła ramienia Dearborne’a, który już prowadził obserwację.

      – Gobliny na dachach, ma’am. W zasięgu wzroku brak golemów.

      – Prawdopodobnie są za duże do wind – powiedziała, choć wcale nie miała pewności. W zasadzie golemy mogłyby się nawet zmieścić, jednak nie wiedziała, czy windy podołałyby ciężarowi opartego na krzemie robota nazywanego golemem.

      Dearborne wzruszył ramionami, bardziej interesowały go potencjalne stanowiska snajperskie.

      Sorilla zostawiła mu to, był w tym ekspertem, zaś ona znalazła się tu w zupełnie innym celu. Podeszła do północnej krawędzi i spojrzała na okręt portalowy. Z miejsca, gdzie się znajdowali, widziała jedynie wykonaną z najtwardszego materiału kopułę, ale doskonale zdawała sobie sprawę, co mieści się pod powierzchnią.

      W uzupełnieniu zaworu grawitacyjnego, zdolnego zgnieść całą planetę, okręt stanowił zaplecze logistyczne i kadrowe, naruszając przy tym powszechnie znane prawa wszechświata. Fizycy na Ziemi stwierdzili jednak, że to zaczyna mieć sens. Punkty skoku, na których opierały się podróże międzygwiezdne, powstawały dzięki obszarom o grawitacji równej zero.

      Prawdziwa zerowa grawitacja nie istniała w naturze. Prawie cały wszechświat, z wyjątkiem ułamka procenta, funkcjonował w stanie grawitacyjnego swobodnego spadania. Wszechświat sam był grawitacją. Grawitacja spajała wszystko, przenikała uniwersum. A jednak w punktach skoku znajdowały się miejsca o zerowej grawitacji. Małe punkty we wszechświecie, w których nie obowiązywały prawa fizyki, a przynajmniej były w nich mocno naciągane.

      Ross uważano za mistrzów manipulacji grawitacją, logicznym więc wydawało się, że potrafili nagiąć i odwrócić działanie tej fundamentalnej siły wszechświata. Jednak Sorilli, jednej z bardzo niewielu, którzy widzieli portal na pokładzie okrętu Ross i nadal żyli, wciąż wydawało się to nieprawdopodobne.

      – To był kiedyś najważniejszy budynek na planecie – warknął Mokkan. – Teraz nie istnieje, zastąpiony przez tę potworność.

      – Bardziej potworną, niż ci się wydaje – odpowiedziała Sorilla. – Byłam we wnętrzu portalowego okrętu Ross. To bezpośrednie połączenie z ich światem albo jakąś wielką bazą. Jeśli chcą, mogą przez niego sprowadzić dowolną ilość żołnierzy i dosłownie zalać to miasto.

      Mokkan z sykiem wypuścił powietrze, machając przy tym w zdenerwowaniu ramionami.

      – Czemu więc tego nie robią?

      – Gdybyśmy to wiedzieli, bylibyśmy jedynym gatunkiem we wszechświecie poza Ross, który potrafi ich zrozumieć. Nawet Gav, gatunek, który założył Sojusz, nie potrafi rozmawiać z nimi inaczej niż poprzez teorie matematyczne. Odniosłam wrażenie, że w Sojuszu nie popłynęłoby wiele łez, gdyby Ross kiedyś tak po prostu zniknęli.

      – Zaręczam ci, że tu nie


Скачать книгу