Hayden War. Tom 6. De Oppresso Liber. Evan Currie
Ghule nie stosowali tych samych procedur, co na Haydenie, najprawdopodobniej dlatego, że Dziecko Boga było dużo gęściej zamieszkane i użycie broni grawitacyjnej nie wchodziło w grę ze względu na zmiany środowiskowe, których najeźdźcy tym razem najwidoczniej starali się unikać. Nawet biorąc pod uwagę relatywną „czystość” takiego uzbrojenia.
Wywołana grawitacją reakcja nie była przyjemna i choć wyzwalała ogromną energię, była ona bardzo krótkotrwała. Okres połowicznego rozpadu cząsteczek wynosił mniej niż minutę. Większość izotopów powstających w wyniku działania tej broni była śmiercionośna, ale szybko znikały. Jednak zawsze pozostawały rezultaty ich wpływu na środowisko.
Tak więc zamiast iść ścieżką wytyczoną na Haydenie, Ghule postanowili przejąć rząd.
To miało sens. Używali lokalnej infrastruktury, która została zaprojektowana do kontroli populacji, dokładnie w tym samym celu, do którego została ona stworzona. Jakikolwiek konwencjonalny atak na nią nie wchodził w rachubę ze względu na obecność broni grawitacyjnej.
Problem, z którym obecnie mieli do czynienia Sorilla i jej zespół, polegał na tym, że nie był to także przykład typowego scenariusza partyzanckiego. Ghule nie przejmowali się tym, czy popełniają ludobójstwo. Z doświadczeń Sorilli wynikało, że jeśli w konflikcie asymetrycznym jedna ze stron ma tak obojętne podejście do istot żyjących na spornym obszarze, zyskuje niezaprzeczalną przewagę.
Musiała to przemyśleć. W tym momencie miała jednak inne priorytety.
Aida sprawdziła, co robi zespół. Jej ludzie organizowali właśnie podstawowe szkolenie dla miejscowych. Większość z nich stanowili cywile, ale było także kilku dzieciańskich żołnierzy. Normalnie jej praca polegałaby na dopilnowaniu, by wszyscy mierzyli we właściwym kierunku i nie odstrzelili sobie stopy.
Teraz jednak stała przed zadaniem nie do pozazdroszczenia, polegającym na opanowaniu tej zbieraniny i zaplanowaniu dalszych działań.
– Top – powiedziała, zbliżając się do zespołu.
– Tak, ma’am? – odpowiedział natychmiast dwumetrowy samoański sierżant, odwracając się w jej stronę i stając na baczność.
– Spocznij. Potrzebuję dwóch miejscowych przewodników i tutejszej broni dla czterech osób.
– Rozpoznanie?
Sorilla kiwnęła głową.
– Chcę wyruszyć za dwadzieścia minut.
– Ludzie i broń będą gotowi za dziesięć.
– I bardzo dobrze.
3
Obóz dzieciańskich rebeliantów znajdował się około osiemdziesięciu kilometrów od jednego z większych centrów kontrolowanych przez Ghuli i ich marionetki, położonego nad samym morzem. Ponieważ orbita Dziecka Boga była synchroniczna, część globu, na której obecnie się znajdowali, cały czas zwrócona była ku gazowemu olbrzymowi, podczas gdy przeciwna strona w kierunku kosmosu.
Zazwyczaj światy o synchronicznej orbicie nie stanowiły najlepszych kandydatów na gospodarzy życia, a tym bardziej rozwiniętej cywilizacji. Jednak Świat Boga, wokół którego wirowało Dziecko, był gazowym supergigantem, emitującym wystarczające ilości tak ciepła, jak i światła, by zapewnić komfortową temperaturę części księżyca, na stałe zwróconej w jego stronę. Z kolei lokalna gwiazda tworzyła normalne cykle dobowe na drugiej stronie wraz ze zmianami pór roku, które Sorilla widziała na większości zamieszkałych planet.
Stałym zjawiskiem na Dziecku były zaćmienia, a kultury mieszkańców przeciwnych stron stanowiły pewną dwoistość. Aida nie miała kontaktu z kulturą z ciemnej strony, ale informacje zdobyte przez SOLCOM dowodziły, że Dziecianie dalecy byli od jednorodności.
„Jeśli chcemy tu skutecznie działać, trzeba będzie coś z tym zrobić” – pomyślała major.
Czekając na sprzęt i przewodników, patrzyła w morze.
Pływowe oddziaływanie olbrzyma wywoływało stałe falowanie tylko na tej części globu. W najwyższym stadium wysokość wód dochodziła do trzech tysięcy metrów wyżej niż na ciemnej stronie. Sorilla była pewna, że gdzieś na Ziemi żyły dziesiątki ludzi podekscytowanych tym światem, ale ona w tym momencie jedynie bezmyślnie wpatrywała się w unoszącą się i opadającą wodę.
„Odrażające. Po prostu wstrętne”.
Gdyby zobaczyła coś takiego na innej planecie, uciekłaby jak najdalej, wzywając ewakuację powietrzną.
– Ma’am.
Sorilla otrząsnęła się i zwróciła ku sierżantowi, który zatrzymał się metr od niej w pozycji zasadniczej. Sorilla westchnęła i machnęła ręką. Normalnie operatorzy WS nie przejmowali się tak formalnościami, jak żołnierze wojsk konwencjonalnych, ale ci jeszcze nie nawykli do pracy z jednostkami specjalnymi.
Pod wieloma względami miejscowi byli dużo lepsi od tych, których szkoliła wcześniej.
Podczas wielu misji na Ziemi nie współpracowała z najlepszymi przedstawicielami kultur. Często wróg twojego wroga również był potworem i najchętniej widziało się sytuację, w której obie strony wybijały się wzajemnie. Jeszcze częściej po udanej misji następnym zadaniem było wyszkolenie kogoś, kto miał zabić potwora, którego wykreowało się w poprzedniej.
To jednak należało do polityków. A oni zazwyczaj nie potrafili posługiwać się subtelnymi narzędziami, jakimi dysponowali, i chcieli widzieć efekty natychmiast.
Dobra rewolta wymaga czasu.
Nie można pojawić się niczym rycerz w srebrnej zbroi i jednym cięciem miecza rozwiązać wszystkich problemów. Należało uważnie dobierać sprzymierzeńców. Zazwyczaj ludzie, których naprawdę chciało się mieć po swojej stronie, nie byli tymi, których się potrzebowało, i do rzadkości należały sytuacje, kiedy czas pozwalał na wyszkolenie tych, których się chciało. Tak więc w przeszłości Sorilla najczęściej musiała brać najsilniejszych, jacy byli pod ręką, dzikusów i prymitywów, dopóki tylko chcieli zabijać tych, których należało zabić.
To było głupie i krótkowzroczne, ale nikt jej nie pytał o zdanie.
Na szczęście tu, na Dziecku, sytuacja przedstawiała się zgoła inaczej, jednoznacznie: Ross to najeźdźcy, a miejscowi – uciskani.
De Oppresso Liber.
Właśnie do takich zadań się szkoliła.
– Pani sprzęt i przewodnicy są gotowi, ma’am – oznajmił Top.
Sorilla kiwnęła głową, odsuwając na bok rozmyślania.
– Dobrze. Mam zamiar zabrać Dearborne’a. Chcę spojrzeć na nieprzyjaciela z najmniejszej możliwej odległości.
– Rozkazy na czas pani nieobecności?
– Róbcie nadal to samo. Daj nieco luzu Soleill, chcę zobaczyć, jak daje sobie radę. Ale nie pozwól jej za dużo spieprzyć. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Tane Nano uśmiechnął się.
– Jak najbardziej.
– A lokalne uzbrojenie? – spytała Sorilla.
– Jest, ma’am. – Sierżant zaprezentował broń. – Według miejscowych standardów to mały karabinek.
Sorilla wzięła przedmiot do ręki i dokładnie go sprawdziła. Karabinek wydawał się prosty do rozszyfrowania, ale akurat to dotyczyło większości broni. Musiała być tak zaprojektowana, by używać jej mogli nawet osobnicy słabo wyszkoleni. Dokładny kurs zajmował zbyt wiele czasu. Bardziej opłacało