Hayden War. Tom 6. De Oppresso Liber. Evan Currie

Hayden War. Tom 6. De Oppresso Liber - Evan Currie


Скачать книгу
w pewnych strefach także normalny cykl dobowy, składający się z dnia i nocy. Jednak tak czy inaczej istniało tu społeczeństwo na poziomie globalnym. Nie można go było wyeliminować jednym uderzeniem, chyba że zmieniając cały księżyc w kulę plazmy, czego najwyraźniej Ross nie chcieli uczynić.

      „Musimy dowiedzieć się, czego oni chcą” – pomyślała Sorilla. „Wystarczająco paskudnie jest walczyć z przeciwnikiem, który ma możliwość jednym ruchem zmieść planetę, miło by było dowiedzieć się, co może go przed tym powstrzymać”.

      – Zbliżamy się do obozu, zgromadzeni są w nim ci, którzy chcą walczyć z najeźdźcami.

      Sorilla spojrzała na obcego.

      – Nie wszyscy, mam nadzieję.

      Roześmiał się, tak przynajmniej przypuszczała.

      – Nie, tylko przywódcy. To ryzykowne, ale miejmy nadzieję, warte ryzyka.

      Usatysfakcjonowana Aida kiwnęła głową.

      – To dobrze.

      Nieco uspokoiła ją świadomość, że miejscowym nie brak zdrowego rozsądku.

      * * *

      – Tu mamy się spotkać – oświadczył Korra po około godzinie, kiedy przybyli na szczyt nadmorskiego klifu, mogącego pomieścić dużą liczbę osób.

      Rozejrzała się, oceniając miejsce. Zadowalało ją. Wolałaby więcej osłony, ale znajdowali się wystarczająco daleko od najbliższego miasta, by zdążyć zauważyć jakikolwiek patrol na tyle wcześnie, że brak maskowania nie robił różnicy.

      – Może być – powiedziała po prostu, wyrównując ciśnienie w hełmie przed zwolnieniem zamków.

      Pancerz syknął wypuszczanym powietrzem, a Sorilla zdjęła hełm i położyła go na ziemi. Mogły po nim przejechać gąsienice czołgu, nie wyrządzając żadnej szkody. Wzięła głęboki oddech, wychwytując słony zapach morza i uśmiechając się z zadowoleniem.

      – Miło znowu odetchnąć świeżym powietrzem – powiedziała w lokalnym języku, patrząc, jak pozostali członkowie zespołu zdejmują swoje hełmy.

      Większość nie miała z tym żadnych kłopotów, ale porucznik i kapral Soleill zaczęli szybko czerwienieć i ciężko dyszeć. Sorilla przewróciła oczyma.

      – Aparaty oddechowe.

      Dwójka pokiwała głowami i zamocowała pod nosami urządzenia, biorąc głębokie wdechy i dochodząc do siebie.

      – Nie czytaliście opracowań? – warknęła po angielsku. – Lokalna atmosfera jest rzadsza. Powinniście byli po drodze stopniowo obniżać ciśnienie w pancerzach.

      – Przepraszam, szefie, to moja wina, powinienem tego dopilnować – próbował ich bronić Tane Nano.

      – Nie, to ich wina, a teraz przez najbliższe kilka dni będą ponosić tego konsekwencje – odparła. – Nie mamy zamiaru zwalniać.

      – Tak, ma’am.

      Korra przyglądał się temu z czymś, co uznała za mieszaninę zainteresowania i obawy, sądząc z mowy ciała. Lekko machnęła ręką i przeszła na dzieciański.

      – Nie dostosowali się do tutejszego powietrza. Tu rzadkie powietrze dla ludzi – udało jej się wyjaśnić.

      Korra potwierdził, skupiając całą swoją uwagę na dowódcy. Ludzie mieli dużo subtelniejsze twarze, niż można było sądzić, oceniając po wyglądzie pancerzy.

      – Ile potrwa, zanim się dostosują? – spytał zatroskanym głosem.

      – Kilka dni – powiedziała po angielsku, zastanawiając się nad miejscowym odpowiednikiem.

      Nie było go. Najbliższym był czas, który zajmowało Dziecku obiegnięcie Świata Boga, co trwało około czterdziestu godzin. Sorilla uznała to za najlepszy odpowiednik i powtórzyła w dzieciańskim.

      – Dni. Trzy, może cztery – powiedziała, nie dodając, że albo się szybko dostosują, albo ona znajdzie powód, dla którego im to nie wyszło.

      – Rozumiem. Choroba wysokościowa jest nieprzyjemna.

      – Nieprzestrzeganie instrukcji jest jeszcze nieprzyjemniejsze – mruknęła po angielsku, zanim kiwnęła głową i znów przeszła na miejscowy. – Racja, przyjacielu Korra.

      – Ściągnę pozostałych, zaczekajcie tutaj – powiedział po chwili Dziecianin.

      – Czekamy – potwierdziła Sorilla.

      * * *

      Major Aida kochała swoją pracę.

      Zazwyczaj.

      Z jedną stopą wspartą na kamieniu i ramionami zaplecionymi na kolanie, Sorilla patrzyła na fale oceanu, rozbijające się o klif sto metrów niżej. Miejsce, w które przyprowadzili ich Korra i Syntha, nie było może idealne na bazę wojskową, ale ona dawno już nauczyła się, że kiedy walczy się z wielokrotnie silniejszym przeciwnikiem, nader często nie ma się luksusu wybierania idealnych lokalizacji.

      Musiała jednak przyznać, że pejzaż, który rozciągał się u jej stóp, był jednym z najpiękniejszych, jakie w życiu widziała, a była naprawdę w wielu miejscach na różnych światach. Wychowywała się, podróżując ustawicznie, a odkąd wstąpiła do Organizacji Solari, sytuacja tylko uległa poprawie.

      Oczywiście bez względu na to, jak daleko się zapuściła i jak cudowne rzeczy widziała, ludzie okazywali się zawsze tacy sami. Obcy, ludzie, nie było między nimi większych różnic, szczególnie kiedy mieli nadzieję lub się bali. To pierwsze było piękne, ale niestety, to drugie dużo częściej spotykane.

      – Majorze?

      Sorilla nie musiała się oglądać, HUD sprzężony z implantami ostrzegł ją zawczasu.

      – O co chodzi, sierżancie?

      – Miejscowi się zbierają.

      Kiwnęła głową, prostując się i uciekając od swoich myśli.

      – Dzięki, Top. Zaraz tam będę.

      Sierżant Wojsk Specjalnych potwierdził i wrócił na swoje miejsce, zostawiając ją jeszcze na chwilę samą.

      Sorilla zebrała myśli i sięgnęła po mały aparat oddechowy, który umieściła pod nosem. Lokalna atmosfera zawierała wystarczającą ilość tlenu do przeżycia, ale naprawdę była rzadka. Aida pracowała już wysoko w górach na Ziemi i kilku światach, ale tutaj ledwie sto metrów nad poziomem morza czuła te same kłopoty z oddychaniem.

      Wzięła głęboki oddech przez aparat, połknęła dwie tabletki natleniające i zeszła z klifu do obozu miejscowych.

      Mieli robotę do wykonania.

      * * *

      Kiedy zeszła na dół, miejscowi właśnie się ostro spierali.

      Nie stanowiło to dla niej nowości, każde zadanie tego typu zaczynało się od walki pomiędzy przyszłymi sojusznikami. Zaczynało się od kłótni, co należy zrobić, jak to zrobić i kogo winić za zaistniałą sytuację. Sorilla rzadko widziała ludzi w korzystnych dla nich sytuacjach. To nie leżało w charakterze jej pracy. Natomiast w momentach poważnego kryzysu – w przeciwieństwie do tego, co sądzili cywile – ludzie nie dzielili się. Przynajmniej na Ziemi, ludzie mieli tendencję do trzymania się razem. Można było wtedy zaobserwować ich najlepsze cechy, heroizm, którego nadrzędny cel stanowiło zachowanie gatunku.

      Tak działo się, kiedy kryzys był prawdziwy i widoczny.

      Kiedy jednak miał jakiekolwiek cechy abstrakcyjne, pozostawał oddalony o kilka godzin czy kilka kilometrów, ludzie stawali się okropni.


Скачать книгу