Hayden War. Tom 6. De Oppresso Liber. Evan Currie
śmigła. Major ostatni raz sprawdziła sprzęt i zawisła na samej uprzęży.
Z wysokości pięciuset metrów zauważyła parę miejscowych stojących na brzegu i założyła, że to kontakt.
Sto metrów nad wodą skrzyżowała ramiona i zwolniła ostatnie zabezpieczenie. Swobodnie opadła ostatnie siedemdziesiąt metrów i uderzyła stopami w powierzchnię z siłą, która zmiażdżyłaby nieopancerzonego człowieka.
Zanurzyła się na głębokość trzech metrów, składając się tak, by jak najlepiej zamortyzować siłę uderzenia, a potem sprawdziła odczyty. Jej zasobnik znajdował się dwadzieścia metrów od niej, zanurzony metr pod powierzchnią. Podpłynęła do niego i przypięła do klamry znajdującej się z tyłu pancerza. Teraz wystarczyło poczekać na resztę zespołu. Ostatni otwierający kapsułę naturalnie zawsze lądował jako pierwszy.
Następny w wodzie znalazł się Dearborne. Zaledwie kilka sekund po niej. Szeregowi wpadli po kolejnych trzydziestu sekundach, a kapral Soleill tuż za nimi. Top Nano był następny, ale na porucznika trzeba było czekać ponad minutę.
„Muszę z nim o tym porozmawiać” – zanotowała w pamięci Sorilla. Gdyby było to „gorące wejście”, dodatkowy czas spędzony pod hamulcami kapsuły mógł kosztować go życie, a resztę zespołu fiasko.
W ciągu kilku minut Sorilla zebrała zespół i skierowała go w stronę czekającej dwójki.
* * *
Korra nie mógł oderwać wzroku od oceanu, choć wiedział, że nic tam nie zobaczy.
– Czy to…? – spytała niepewnie Syntha. – Jak myślisz?
– Tak, wydaje mi się, że to było to – odpowiedział, wiedząc, że pytała o to, czy byli świadkami lądowania obcych, na których czekali. – Nie spodziewałem się, że przybędą w taki sposób.
– Ale oni na pewno nie żyją – szepnęła jego towarzyszka. – Taki upadek powinien…
– Nie sądzę – powiedział pewnym głosem. – Nie wydaje mi się, by przebyli tak długą drogę tylko po to, by rozbić się o powierzchnię Dziecka. Obserwuj morze, Syntha.
Sam także zaczął wytężać wzrok.
Dwójka przez dłuższy czas czekała w ciszy ze wzrokiem utkwionym w falach oceanu. Stracili rachubę czasu, nie wiedzieli, ile upłynęło od chwili, kiedy pierwszy raz ujrzeli spadające „łzy”.
Czarna, opancerzona sylwetka wyłoniła się z wody i zbliżając się, wymierzyła broń w kierunku oczekujących. W chwilę później pojawiły się dwie kolejne postacie, osłaniając flanki pierwszej. Korra nigdy nie służył w wojsku, ale domyślił się, że chcą uniknąć trafienia kogoś ze swoich, gdyby pojawiła się konieczność zabicia jego i Synthy.
Byli niżsi niż Dziecianie, prawie o jedną piątą. Dwunożni i dziwnie symetryczni w osi pionowej. Korra zastanawiał się, czy to wrażenie pozostanie, kiedy zdejmą pancerze.
Prowadząca sylwetka zatrzymała się na samym brzegu, zwróciła głowę w obie strony i w końcu opuściła broń. Wyszła z wody.
– Korra?
Głos był dziwny, metaliczny w brzmieniu i wyższy niż dźwięki, do których przywykł Dziecianin. Jednak brzmiał czysto i zrozumiale.
Naukowiec wykonał gest powitania.
– To ja.
– Sorilla, major – powiedziała łamanym dzieciańskim postać, przewieszając broń przez plecy. – To zespół.
– Tak, widzę. My… – Korra zastanowił się, jak to ująć.– Spodziewaliśmy się więcej.
– Nie więcej – powiedziała postać. – My doradcy. Rozpoznanie, wiadomości.
– Rozumiem. – Korra był lekko zawiedziony, choć chyba nie powinno go to zaskoczyć. – Mówicie w naszym języku. W jaki sposób?
– Wy byli obserwowani. Sojusz nie zabezpiecza dobrze danych.
„Co to jest Sojusz?”
Miał więcej pytań, tak wiele, że ledwie mógł je spamiętać, ale teraz nie było czasu na ich zadawanie.
– Doskonale. Zbierz swój zespół. Wiem, gdzie są inni. Tam znajdziecie schronienie. I przekażecie wasze wiadomości.
– My za tobą – powiedziała postać, unosząc jedną z kończyn i wykonując jakiś gest.
Spod wody wynurzyło się kolejnych kilka sylwetek. Z całą pewnością uzbrojonych, ale nie kierujących broni w stronę Korry i Synthy, jak to zrobiła pierwsza. Naliczył ich sześć, po jednej na każdą spadającą łzę boga. Zastanawiał się, czemu przybyło ich tak mało.
Ale co on tam wiedział? Był jedynie naukowcem.
* * *
Sorilla po drodze rozmawiała z obcymi, używając prostych zwrotów. Była poliglotką, miała ku temu zarówno talent, jak i odpowiednie wyszkolenie. Władała piętnastoma językami ziemskimi i kilkoma dialektami. Dzieciański był drugim pozaziemskim językiem, który poznała. W ciągu ostatnich kilku lat biegle opanowała standardowy Sojuszu.
Rozmowa z dwójką obcych nie tylko poprawiała jej znajomość języka, nie wspominając o akcencie, ale także pozwalała zaprogramować komputery lingwistyczne pozostałych członków zespołu. Operatorzy Wojsk Specjalnych z reguły byli wielojęzyczni. Nie pamiętała, by służyła kiedyś z kimś, kto by nie znał przynajmniej dwóch języków obcych. Tym razem miała jednak zespół złożony ze specjalistów SOLCOM, a nie amerykańskich Zielonych Beretów.
Oprogramowanie translacyjne w ich implantach pozwoli im funkcjonować, o ile uda jej się dobrze skalibrować systemy.
No właśnie, rozmowa.
– Najeźdźcy, kiedy przybyli? – spytała.
Zżymała się wewnętrznie, wiedząc, jak nieporadnie posługuje się mową tubylców, i widząc w tym obrazę dla swojego profesjonalizmu, ale na razie nic nie mogła poradzić.
– Ponad dwa… – wyższy z obcych wypowiedział słowo, którego oprogramowanie nie było w stanie przetłumaczyć – temu.
Sorilla skrzywiła się, powstrzymując go gestem, powtórzyła słowo najwierniej jak mogła i spytała:
– Co znaczy?
– Cykl Świata Boga wokół słońca.
„W porządku, a więc lata… mniej więcej” – uznała Sorilla. Ponieważ Dziecko znajdowało się na orbicie gazowego olbrzyma, domyślała się, że rok oznacza cykl macierzystej planety, a miesiąc to czas jednego obrotu olbrzyma.
„O cholera, to zamiesza w naszych pojęciach”.
– Kontynuuj, proszę – powiedziała na głos.
Słuchała, zadając czasami pytania. W większości opowieść zgadzała się z tym, co wiedziała o procedurach operacyjnych Ross Ell, z wyjątkiem kilku bardzo ważnych szczegółów, które zmusiły ją do zastanowienia.
Pierwsze uderzenie wyglądało zgodnie z przewidywaniami.
Niewidzialny atak, spadek temperatury, niewytłumaczalne zniszczenia, wszystko to mieściło się w normalnych procedurach Ross. Dwie rzeczy, które przykuły uwagę Sorilli jako ważne, to użycie sił powietrznych i przejęcie lokalnego rządu. Żadna z nich nie miała miejsca na Haydenie.
Brak sił powietrznych nie był trudny do wyjaśnienia, wojna z ludźmi toczyła się pod osłoną dżungli, w której drzewa osiągały wysokość stu metrów. Jednostki powietrzne w takim środowisku były mało użyteczne. Dziecko Boga to zupełnie inna sprawa.