Hayden War. Tom 1. Na Srebrnych Skrzydłach. Evan Currie
z domem. Połączone było z prefabrykowaną kapsułą mieszkalną, umieszczoną na orbicie. Kapsuła służyła mieszkańcom, zanim osiedlili się na planecie.
Podczas gdy koloniści przygotowywali się do życia na powierzchni, załoga techniczna i grupa dowódcza kotwiczyły kapsułę. Mające średnicę jednego metra i ściany grubości dziesięciu centymetrów węglowe łącze opuszczane było w dość ryzykowny sposób, a następnie kotwiczone w miejscu, które miało stanowić centrum kolonii. Po zakończeniu tego procesu silniki kapsuły wyłączano, a zadanie utrzymania jej na odpowiedniej wysokości przejmowała siła odśrodkowa ruchu obrotowego planety.
Sorilla łatwo zlokalizowała łącze. Materiał, z którego zostało zrobione, leżał wokół kotwicy jak odcięty przewód. Sierżant pokręciła głową. Pozostałości było za mało, jak na rurę mającą długość stu sześćdziesięciu tysięcy kilometrów.
– Proc, dokonaj analizy i zlokalizuj drugi koniec łącza.
Obraz rury został podświetlony na niebiesko, a komputer w klatce piersiowej kobiety analizował długość pozostałości. Po chwili, podczas której Aida kontynuowała rekonesans rynku, urządzenie podświetliło odpowiednią część miasta.
Sorilla udała się we wskazanym kierunku, mimo braku oznak życia w mieście nadal trzymając się cienia.
Resztka łącza robiła znacznie większe wrażenie, niż sierżant się spodziewała, nawet biorąc pod uwagę, że dziesiątki kilometrów rury ważyły zaledwie kilkaset kilo. Jej koniec znajdował się w kraterze, który kiedyś musiał być czyimś domem. Krater powstał pod wpływem uderzenia windy – autonomicznego pojazdu z własnym napędem, który wspinał się bądź opuszczał po węglowej prowadnicy.
Winda zbudowana była z niezwykle mocnych i lekkich materiałów, głównie z tego samego włókna węglowego, co łącze, ale ze względu na zamontowane napędy i systemy sterowania ważyła tyle, co dziewięćdziesiąt pięć kilometrów rury. Taka masa przy uderzeniu musiała przekazać ogromną ilość energii.
Sorilla niechętnie przewiesiła broń przez ramię i zaczęła schodzić w dół krateru. Udar spowodował skutki podobne do wybuchy bomby. Były to pierwsze zniszczenia, które dla sierżant miały jakikolwiek sens. Siła uderzenia rozbiła budynek, rozrzucając odłamki materiałów konstrukcyjnych we wszystkich kierunkach. W środku krateru leżała prawie nienaruszona winda, a wokół niej walały się resztki łącza.
Aida uznała, że pojazd musiał znajdować się dość wysoko, gdy łącze zostało przecięte, co zamieniło go w prostą, ale skuteczną broń typu kinetycznego, o wystarczającej mocy, by zniszczyć dom i wystraszyć wszystkich znajdujących się w promieniu około trzech kilometrów.
Huk musiał być potężny.
– Łącze... łącze... gdzie jest końcówka? – powtarzała kobieta, przekopując się przez odłamki.
Łącza orbitalne były jednymi z najwytrzymalszych konstrukcji kiedykolwiek stworzonych przez człowieka. Wytrzymywały nie tylko wagę tego, co transportowano na odległość stu sześćdziesięciu tysięcy kilometrów, ale także masę i siłę odśrodkową stacji transferowej, która znajdowała się na drugim końcu jak balon na sznurku.
Cokolwiek zdołało przerwać łącze, zasługiwało na uwagę, a sierżant musiała wiedzieć, z czym ma do czynienia.
Znalezienie końca węglowej rury w gruzowisku okazało się łatwiejsze, niż początkowo jej się zdawało. Sorilla zaczęła od windy i okazało się, że łącze przecięte zostało ponad nią, tak więc sierżant po prostu posuwała się wzdłuż wstęgi, która na szczęście leżała na wierzchu.
To, co zobaczyła, kiedy odnalazła końcówkę, nie było już jednak tak oczywiste. Brak nadpaleń wskazujących na cięcie laserem czy inną bronią energetyczną, nic, co mogłoby wskazywać na użycie materiałów wybuchowych, żadnych śladów cięcia urządzeniami mechanicznymi. Wyglądało to tak, jakby ktoś po prostu urwał wstęgę. Sorilla nigdy nie przypuszczała, że karbonowe łącze można przerwać w taki sposób, a w zasadzie była całkowicie pewna, że to niemożliwe.
Przysiadła na zwoju rury, trzymając w dłoniach jej urwany koniec i wpatrując się w niego.
„Co, do jasnej cholery, tu się wydarzyło?”
Podmuch wiatru nie przyniósł oczywiście odpowiedzi. Sorilla wyciągnęła nóż. Przekręciła włącznik, powodując, że ostrze błysnęło na chwilę, gdy cząsteczki znajdujące się na krawędzi tnącej ułożyły się we właściwy sposób, a następnie wbiła nóż w łącze.
Odcięła fragment o długości około trzydziestu centymetrów, włożyła go do plecaka i zaczęła wspinać się w górę krateru. Była w połowie drogi, kiedy ziemia zaczęła lekko dudnić. Odgłos był za cichy, by go usłyszeć, ale wyczuwalny pod palcami i możliwy do uchwycenia przez sensory.
Sorilla zatrzymała się zaledwie kilka metrów od skraju krateru, przywarła ciałem do gruzu i czekała. Kontrolowała oddech, robiąc wolne wdechy, chociaż ciało domagało się gwałtownie tlenu. Dudnienie ustało, ale zamiast niego pojawiło się uczucie, jakby ktoś usiadł na piersiach kobiety, wyciskając powietrze z płuc. Jej serce zaczęło bić szybko, walcząc o każde następne uderzenie.
Rozejrzała się. Zielony blask implantów ukazywał jej twarz pomimo ciemnej farby, jaka ją pokrywała.
Oni gdzieś tu byli, musieli być. Czymkolwiek było to uczucie, nie było naturalne. To nie panika. Ktoś robił coś w pobliżu. Coś, co nakazywało instynktowi samozachowawczemu, aby zagrożony organizm podjął natychmiastową ucieczkę. Walkę o życie. W pobliżu nie było widać żadnego przeciwnika, z którym można było walczyć, tak więc należało uciekać.
Przywarła mocniej do podłoża, starając się nie zdradzić swojej pozycji. Cierpliwość stała się teraz życiową zasadą. Musiała przeczekać, aż przeciwnik się oddali. Minuty, godziny, dni... Nieważne, jak długo miało to trwać. Czekać, aż przeciwnik odejdzie.
Sytuacja uległa zmianie, kiedy rozrywający uszy trzask rozległ się w pobliżu i coś mignęło na skraju pola widzenia.
„Naprzód!”
Odbiła się instynktownie od betonowego podłoża, ułamek sekundy przed tym, zanim potężny kamień trafił w miejsce, gdzie się przed chwilą znajdowała. Betonowa płyta zamieniła się w pył.
– Cholera! – zaklęła, gdy przy nieprecyzyjnym lądowaniu skręciła nogę w kostce.
Nadal jednak była w ruchu, widząc nadlatujący kolejny, nieco mniejszy kamień.
Karabin pojawił się w jej dłoniach instynktownie, lufa zwróciła się w kierunku, z którego nadleciał głaz, a palec nacisnął język spustowy. Stugramowy pocisk ze zubożonego uranu, rozpędzony przez szyny magnetyczne do prędkości około ośmiuset metrów na sekundę, ze świstem przeciął powietrze.
Zespół napędowy pocisku nie zdążył nawet wejść do pracy, a jego lotki ledwie się rozłożyły, kiedy uderzył w kolejny nadlatujący kamień, rozbijając go na kawałki. Sorilla wstrząsnęła się, by zrzucić z siebie drobne kamyczki i resztki paliwa z napędu pocisku.
Obróciła się, szukając błyszczącymi od pracujących w trybie bojowym implantów oczyma kolejnego celu.
Precyzyjne przetworniki umieszczone w jej mózgu odebrały sygnały, z których istnienia nie zdawała sobie nawet sprawy, i przesłały je do procesora w klatce piersiowej. Inne urządzenia przekazywały dane, sterując reakcjami ciała i obniżając poziom adrenaliny do znośnej wartości. Kobieta opuściła broń i wolno się obróciła.
Dziwne uczucie było nadal obecne, ucisk na klatkę piersiową nie zelżał. Drgania ziemi także nie znikły –