Hayden War. Tom 1. Na Srebrnych Skrzydłach. Evan Currie
Szkoda, że nie mam bardziej zaawansowanych narzędzi.
Sorilla wskazała na swój zasobnik leżący na podłodze.
– Otwórz i podaj mi zestaw z czerwonym krzyżem. Kombinezon byłby lepszy, ale nie ma sensu rozładowywać baterii.
Tara bez problemów znalazła zestaw, pojemnik w kamuflażu nie rzucał się w oczy, ale czerwony krzyż na pokrywie już tak. Otworzyła i uniosła brwi ze zdumienia na widok znajdującego się wewnątrz wyposażenia.
– Ten sprzęt wart jest ponad dwadzieścia tysięcy dolarów – powiedziała, przyglądając się, jak Sorilla wyjmuje skaner diagnostyczny.
– Raczej około osiemdziesięciu – uśmiechnęła się sierżant, błyskając zielonymi implantami w oczach – choć na wolnym rynku są lepsze za jakieś pięćdziesiąt. My dopłacamy za wersję pancerną. Ale działa.
Skaner był małym instrumentem, przypominającym stacjonarne maszyny używane przez Tarę w klinice, zanim została zmuszona do opuszczenia miasta, wydawał się jednak bardziej zaawansowany. Sprzęt kolonistów był szczytem techniki, gdy zakładano kolonię, ale najnowsze usprawnienia, także w dziedzinie medycyny, nie docierały tutaj zbyt szybko.
– Nic nie jest złamane – stwierdziła sierżant po chwili, podając instrument Tarze.
– Naciągnięcie. I mogę się założyć, że marszem tylko pogorszyłaś sprawę.
– I tak nie wygrasz zakładu – odpowiedziała operator, lekko się uśmiechając. – Wyzdrowieję...
– Przy właściwej opiece za trzy dni.
– Będę gotowa do akcji jutro wieczorem, jeśli pomożesz mi to unieruchomić.
Tara uniosła brwi, ale pomogła Aidzie założyć plastikowe usztywniacze, zapiąć je i zabezpieczyć.
– W porządku, zajmijmy się teraz siniakami i ranami, zanim złapiesz infekcję.
Sorilla pokiwała głową, ale zobaczyła jakiś błysk w oczach pielęgniarki.
– O co chodzi?
– Czy mogłabym... Masz coś przeciwko temu, żebym użyła tego? – spytała Tara, wskazując na sprzęt medyczny. – Niektórzy ludzie...
– Jak najbardziej – zgodziła się z uśmiechem Sorilla. – Po to w końcu zostało wyprodukowane.
***
Rankiem Samuel Becker siedział przy stole, obserwując przesuwający się cień. Uśmiechnął się na widok nowego mieszkańca ich kryjówki.
– Dzień dobry, sierżant Aido.
– Dzień dobry, sir – odpowiedziała, stając w postawie zasadniczej przy stole z nieheblowanych desek.
– Proszę bez tych formalności – powiedział, nadal się uśmiechając. – Samuel.
Pokiwała głową, patrząc na przedmioty leżące na stole.
– Inwentaryzacja?
– Zgadza się – westchnął. – Kończą się zapasy. Żyliśmy z tego, co znaleźliśmy na okolicznych farmach. Z dżungli nie da się nic wycisnąć.
Pokiwała głową. To znajdowało się w materiałach szkoleniowych.
– Tuż przed naszym desantowaniem i bezpośrednio po nim wykonano kilka zrzutów zaopatrzenia. Część z tego mogła dotrzeć na powierzchnię.
Spojrzał na nią z nadzieją.
– Masz na myśli, że nie zostały trafione, jak...
Potrząsnął ramionami zrezygnowany, ale w jej oczach zapłonął zimny blask.
– Możliwe. Mnie się udało.
– Jak możemy je odnaleźć?
– Mam przenośny zestaw poszukiwawczy – odparła Aida ostrożnie.
Mężczyzna zauważył jej wahanie.
– Uważasz, że to bezpieczne?
– Nie mam pewności. Wydaje mi się, że tak. Kiedy znalazłam się w dżungli, cokolwiek mnie atakowało, jakby straciło mnie z oczu. Być może ograniczają się tylko do aglomeracji.
– Rozumiem. Naprawdę potrzebujemy zapasów, ale nie wiem, czy możemy pozwolić sobie na ryzyko.
– Możemy je zminimalizować, jeśli pójdę z zespołem i uruchomimy sygnał wywoławczy w pewnej odległości od wioski. Nawet jeśli zostanie przechwycony, nie doprowadzi ich tutaj.
Samuel przez chwilę się zastanawiał, kiwając głową.
– Zróbmy tak, proszę. I... dziękuję.
***
– Jesteś szurniętą suk... damą, wiesz o tym, prawda?
Sorilla nie patrzyła na niego, sprawdzając pancerny kombinezon.
– Pozostań przy pierwszym określeniu. Lepiej pasuje.
– Chryste, wczoraj wieczorem ledwie się tu dowlekłaś! – warknął tropiciel, z wściekłością kopiąc grudkę ziemi. – Nigdy nie wyzdrowiejesz, jeśli nie dasz sobie kilku dni.
– Nie mamy ich – odparła. – Flota nie będzie czekać w nieskończoność. Muszę dostać się do tych zrzutów, jeśli jakieś tu dotarły, tak samo jak wasi ludzie.
– Co jest aż tak ważne?
– Wszystkie zasobniki wyposażone zostały w zapasowy nadajnik laserowy dalekiego zasięgu. Na waszym drugim księżycu zostawiliśmy stacje przekaźnikowe.
– Mamy wąskopasmowe nadajniki radiowe!
Pokręciła głową.
– Nie działają. Ta planeta to obecnie komunikacyjna czarna dziura. Pozostaje tylko światło. Flota próbowała wszystkich pasywnych i aktywnych skanerów, zanim nas tu wysłała. Z planety dochodzą jedynie sygnały świetlne. Ani radio, ani promieniowanie Casimira z transmitera FTL, nie było nawet promieniowania z pasa cząsteczek na orbicie.
Jerry, biolog, który stał się tropicielem, zamrugał.
– Czy to w ogóle możliwe?
– Nie. – Sorilla pokręciła głową. – Co w połączeniu z tym, co widziałam w kolonii, przekonuje mnie tylko, że jak najszybciej trzeba się połączyć z Flotą.
– Rozumiem – westchnął. – Kiedy idziemy?
– Zaraz – odparła, dociągając zapięcia na pancerzu.
***
Dla Sorilli następne trzy godziny wypełnione marszem były czystą agonią. Ponownie miała na sobie pancerz wraz z systemem środowiskowym, ładującym się przez baterie słoneczne. W upale dżungli pociła się niemiłosiernie.
Ludzie, których Jerry wybrał do zadania, wydawali się być w lepszym stanie, choć kilku wyglądało prawie tak jak Sorilla. To był jednak ich świat i byli do niego przyzwyczajeni. Niewielkie różnice w zawartości tlenu, temperatura i kontuzje sprawiały, że każdy krok był torturą dla kobiety, dla istoty ludzkiej tkwiącej gdzieś w jej głębi. Jednak wyćwiczony operator, którym przez całe dorosłe życie była, nie dopuszczał jej do głosu.
Kiedy zatrzymali się ponad pięćdziesiąt kilometrów od obozu, wysłała radiowy sygnał identyfikacyjny, nastawiając zasięg na sto kilometrów. Zgodnie z posiadanymi przez nią mapami na całym tym obszarze panowała dżungla, ale to było jedyne zabezpieczenie minimalizujące prawdopodobieństwo wykrycia.
Tylko jeden sygnał dotarł do odbiornika, a jego źródło znajdowało się dość daleko. Sorilla westchnęła i wskazała