Iskry Czasoświatu. Krzysztof Bonk
ze skroni swojej małżonki. Wszak w tamtym przypadku użył mniejszego kalibru, zaledwie 6,35 milimetra. Pocisku wystrzelonego z ulubionej broni Jamesa Bonda, Walthera PPH. Greg wciąż trzymał go za paskiem od spodni. Natomiast w przypadku Alexa sobie nie żałował. Zaopatrzył się na tę okazję w konkretną giwerę. Model Glock 21 z kalibrem 11,43 milimetrów. Prawdziwe cacko. Broń poręczna, lekka i – co najważniejsze – niezawodna.
Cóż powiedzieć – Greg miał słabość do broni, podobnie jak do samodzielnego wymierzania sprawiedliwości. Może to wpływ nadmiaru pochłoniętych w dzieciństwie komiksów o superbohaterach i obejrzanych filmów akcji? Ale to już nie miało żadnego znaczenia.
Usłyszał wycie policyjnych kogutów. Groźnie spojrzał po chowających się nielicznych przechodniach. W filmowym stylu powiódł w ich kierunku trzymanym gnatem. A co? Ten ostatnie raz nie będzie sobie żałował. Włożył lufę pistoletu do ust i poczuł chłód metalu na podniebieniu. Palec wskazujący zastygł.
Jednak Greg odkrył, że wcale nie śpieszyło mu się żegnać ten świat. Wczuwał się w swoje ostatnie chwile. Ostatnie zaczerpnięte do płuc oddechy. Ciepło promieni słonecznych na twarzy. Kiedy dowiedział się, że Alex ukradł mu jego patenty, a do kompletu posuwał żonę, własna śmierć wydawała się wybawieniem. Lecz teraz, gdy dokonał słusznej zemsty, poczuł ulgę, a wraz nią…
– Pchęprzyć to – wybełkotał z lufą w ustach. Zdecydował ostatecznie, by nacisnąć ten cholerny spust.
Nastąpił potężny rozbłysk oślepiającego światła.
Nagle kompletnie zaskoczony Greg zorientował się, że znajduje się pośrodku ukwieconej polany. Oniemiał z wrażenia i opuścił broń, po czym przyjrzał się z zaciekawieniem nowemu otoczeniu. Czyżby wystrzelił i zginął? Umarł? I gdzie znalazł się teraz? Greg nigdy nie był wierzący. Jako malec, z polecenia matki, uczęszczał jednak do niedzielnej szkółki. Więc coś niecoś słyszał już o Bogu. Poczuł się naprawdę dziwnie.
Zapobiegawczo padł na kolana.
– Panie! – krzyknął w przestrzeń z przesadnym oddaniem. Poza szumem wiatru, nikt nie raczył udzielić mu odpowiedzi. Skonsternowany spojrzał na broń trzymaną w dłoni. Dyskretnie wcisnął ją za pasek i zasłonił czerwonym swetrem, w który był ubrany. – Żywię nadzieję, że Pan… nie zauważył…
Po krótkiej przerwie raz jeszcze spróbował nawiązać kontakt z siłą wyższą:
– Panie! Wybacz wielkiemu grzesznikowi! – Tym razem Greg wydarł się ostentacyjnie, unosząc w górę ramiona. W połączeniu z ugiętymi kolanami, musiał wyglądać nad wyraz przekonywująco. Cóż powiedzieć: skoro już się stało i trafił do zaświatów, wypadało wybłagać siłę wyższą o azyl na tym niebiańskim pastwisku, by nie trafić do piekielnego kotła.
Ale tego dnia Pan nie był najwyraźniej w nastroju do rozmowy i wyniosłym milczeniem postanowił wymierzyć karę klęczącemu grzesznikowi.
Aby przerwać impas, Greg w końcu wstał. Otrzepał dżinsy z przyczepionych do nich chwastów. Powziął zamiar, by udać się w kierunku stojącego niemal w zenicie słońca. Jeżeli czekała go tu jakaś sprawa do załatwienia, mądrym wydawało się podążać w stronę światła. Może wtedy Pan spojrzy na niego łaskawszym okiem. Na razie trochę zawodził.
Zanim Greg opuścił polanę, wziął głęboki wdech. Do jego nozdrzy wdarł się oszałamiający zapach kwiatów. Zakręciło mu się w nosie. Przeklął i głośno kichnął. Widocznie alergia na pyłki nie opuściła go nawet po śmierci. Pomasował się po twarzy i poczuł na niej wciąż piekącą ranę. Ślad po tipsach. Ostatnia pamiątka od zastrzelonej żony. A skoro ona także nie żyła, to może natknie się i na nią niebawem? I na Alexa?
Piekło. Raptem wizja wieczystej smażalni wydała się całkiem atrakcyjną alternatywą w porównaniu do spędzenia reszty życia po życiu w towarzystwie zamordowanych przez siebie istot.
Z tą myślą Greg przesunął językiem po podniebieniu. Zaskoczony nie wyczuł spodziewanej dziury, smaku krwi, niczego niezwykłego. Pomyślał o swoim mózgu przeszytym kulą. Przyłożył dłoń do czaszki w poszukiwaniu dziury wylotowej.
– Nie ma… – zasępił się rozczarowany. Brak rany w głowie dość kiepsko korespondował z alergią i świeżą szramą na policzku. Zaraz jednak zaśmiał się w duchu. Logika? Tym miał na ten czas się zajmować? Przecież właśnie wykitował!
Z polany Greg wkroczył w mroczny las. Jak na jego gust – zdecydowanie zbyt mroczny. Do tego nieziemsko zachwaszczony, ze zbutwiałymi pniakami na ziemi. Innymi słowy wkroczył w dzicz. Niebawem do przesłodzonego śpiewu ptaków dołączyło złowieszcze porykiwanie przerośniętych bywalców tej puszczy. Może jeleni? – zadumał się Greg, myśląc tak naprawdę o niedźwiedziach i to grizli. By pokrzepić się na duchu, położył dłoń na kolbie Glocka. Pomasował też rękojeść drugiej broni. Mimo wszystko w niebie – czy też w jego bliskich okolicach, nie był pewien – lepiej czuł się uzbrojony. I to byłoby arcygłupie, gdyby kolejny raz miał dzisiaj zginąć. Tym razem nie z własnych rąk, a z łap lub racic czyhającej na niego zwierzyny.
Po pewnym czasie dotarł do brzegu łagodnie płynącej rzeki. Rozczarowany nie zauważył nigdzie miejsca na przeprawę.
– Panie… Dlaczego dla twych sług nie raczyłeś pomyśleć w swym miłosierdziu o moście? – powiedział i spojrzał w górę. Jak na złość niebo skrył parasol z koron drzew. Tym też Greg postanowił usprawiedliwić brak kontaktu z Panem.
Podążając z biegiem rzeki, po potknięciu się, sprawdził w niej temperaturę wody. W skali między ciepłą, a zimną ocenił ją na lodowatą. A zrządzeniem losu nie zabrał do zaświatów ani ręcznika, ani jedwabnego szlafroka.
Przemoczony i zziębnięty, po brnięciu na przemian to w błocie, to absurdalnie wysokiej trawie, wydostał się na ogołocone ze zboża pole. Zaciekawił go ten widok – czyżby zbliżał się do cywilizacji? Dość już miał dziewiczej przyrody, z którą kontakt, poza ożywczą wentylacją płuc, przyprawiał go o zawrót głowy, umęczone forsownym marszem stopy i wściekły głód, bez pardonu świdrujący pusty żołądek.
Coraz bardziej sfrustrowany egzystencją po zadanej sobie śmierci, Greg dotarł do stogu siana. Oparł się o niego, by zaczerpnąć nieco tchu przed dalszą drogą.
Od ruszenia dalej jednak coś go powstrzymało. Z przeciwnej strony stogu siana dobiegły go rozkoszne pojękiwania, stęknięcia i czułe szepty. Dłuższy czas z przyjemnością nasłuchiwał. Dźwięki niczym z filmu dla dorosłych przykuwały jego uwagę zdecydowanie mocniej niż uprzednia świergotliwość ptaków.
Zadumany spojrzał na chylące się ku zachodowi słońce, na krwawą mozaikę plam na z lekka zachmurzonym niebie. Czyżby Pan poddawał go próbie? Jeżeli wyjrzy za stóg siana… co tam zastanie? Kopulującą w najlepsze parę, Alicję z Alexem? I co dalej? Życzyć im szczęścia, pomyślności? Czy może dołączyć do igraszek? A może sam się jeszcze do nas przyłączysz, Panie? Greg poczuł gorycz w gardle. Mimowolnie wyciągnął broń i z gniewnym wyrazem na twarzy poszedł sprawdzić źródło namiętnych dźwięków.
Ukazał mu się niedwuznaczny widok. Klasyczna pozycja misjonarska. Lecz naprężające się plecy mężczyzny nie należały do Aleksa. Podobnie rozchylone uda, grube niczym kłody, nie przywodziły na myśl smukłych nóg jego zamordowanej żony. Zerknął w bok – leżała tam sterta ubrań. Były to szare, workowate szmaty, zszyte z lnianych materiałów grubą nicią. Panie, czyżby ku twej chwalebnej czci odbywał się tu średniowieczny festyn?
Greg miał dość. W końcu zabił dziś swoją żonę i byłego przyjaciela. To do czegoś zobowiązywało. Gdy para tonęła już w ostatnich rozkosznych jękach, bezczelnie wypalił w powietrze.
Kochankowie odskoczyli od siebie i zszokowani wbili wzrok w Grega.