Iskry Czasoświatu. Krzysztof Bonk
końcu rzeź dokonała się. Jej autor zastygł pośrodku zrytego końskimi kopytami podwórza usłanego stertą krwawych trupów. Uśmiechnął się lekko, wpatrując się w zgaszone ślepia uśmierconego przypadkiem rumaka. Jedno nie ulegało bowiem wątpliwości – to co się właśnie wydarzyło, spodobało mu się.
I najwyraźniej nie tylko jemu. Z okolicznych domostw wychynęli ludzie w łachmanach. Ustawili się wokół niego w nierównym kręgu i oddali mu czołobitny pokłon.
Nie minęło wiele czasu, a Greg raczył się porządnym, wiejskim jadłem. Na nierówno ciosanym stole, któremu nie dane było zaznać lakieru, rozłożono przed nim chyba wszystko, co znalazło się w okolicznych spiżarniach. Oprócz wyjątkowo smrodliwych serów, niespodziewany bohater zakosztował krwistego salcesonu, zawiesistej polewki z pokrzyw i podejrzanego pasztetu, zdaje się ze ślimaków, po którym dostał mdłości. Ponadto na stole zagościł okazały dzban cierpkiego wina.
Zaspokajający głód Greg milczał. Nie odzywał się, odkąd wystrzelał całą tę rycerską hołotę. Lecz przypatrując się obsługującym go z oddaniem łachmaniarzom sam bacznie nadstawiał uszu.
– Niech Archanioł Gabriel skosztuje czegoś jeszcze! – zwróciła się do niego po francusku postawna gospodyni, śmierdząca cebulą.
– Tak, niech czuje się jak na ostatniej wieczerzy… Ekhem… to jest wieczerzy, jak z naszym Panem Najwyższym w niebiańskiej krainie – poprawił się staruszek w rogu pomieszczenia. Inni obecni w izbie, w sumie kilkanaście osób, także nie omieszkali podzielić się błyskotliwymi uwagami.
– Zabić tylu Anglików, tych diabłów wcielonych!
– Co myślicie? Potrafi też uzdrawiać chorych?
– Wzmacniać jurność? Najświętsza Panienko… Ja tak tylko… W imię Ojca…
– Może wskrzesza zmarłych? Moja ciotka akurat…
– Dajcie mu odpocząć. Zstąpił z nieba, to daleka droga.
– Skrzydła? Gdzie ma skrzydła?
– Może są gdzieś w szopie?
Wreszcie Greg objedzony do nieprzytomności wstał do stołu. Głośno beknął i zapytał:
– Gdzie tu można spocząć?
Jedna z gospodyń ukłoniła się nisko i dumnie wskazała drogę do sąsiedniej izby. Greg zapragnął choć na moment wyrwać się z tego obłędu. Zostać sam, odpocząć.
Okazało się, że lichy pokój przyszło mu dzielić nie tylko z kornikami. Spod pierzyny na łóżku wystawała kobieca głowa, a po chwili spod kołdry wychyliły się jeszcze dwie młode białogłowy. Na ten widok gospodyni srogo zmarszczyła nad wyraz gęste brwi.
– Archaniele Gabrielu, czy je przegonić? – zapytała.
– Niech zostaną… – Przybysz poczuł, że musi się natychmiast położyć. – Pobłogosławię je, namaszczę… Przede wszystkim namaszczę…
Kiedy Greg spoczął między gorącymi, młodymi ciałami, musiał coś przed sobą przyznać. Otóż szaleństwo, którego doświadczał, niosło ze sobą rozliczne pozytywy. A skoro tak, to po co mu tak zwany „normalny świat”? Pogładził dłońmi dwie pary dziewczęcych, jędrnych piersi, po czym utonął w cielesnej rozkoszy.
Grega zbudziło pukanie do drzwi. Zaniepokojony otworzył oczy. Po kilku upojnych godzinach spędzonych w objęciach trzech wiejskich dam, nawet nie zorientował się, kiedy usnął.
Widok podniszczonego pomieszczenia utwierdził go w przekonaniu, że nie nadszedł kres szaleństwa. Po wybudzeniu z męczącego snu, w którym śnił, że jest Alexem, włożył dłoń pod łóżko – tam, gdzie wcześniej odłożył spodnie, a w nich ukrytego Walthera i Glocka, coraz bliższych mu przyjaciół. Pod opuszkami palców wymacał chłodną stal i odetchnął z ulgą.
– Wejść! – krzyknął.
W otwartych drzwiach ukazała się znana mu już gospodyni. Miętosząc nerwowo brudny fartuch z nabożną czcią oświadczyła:
– Templariusze.
– Temp… Co…? – Greg zastygł z krzywym uśmiechem na twarzy.
– Ludzie wieści szybko niosą, jak wiatr z obory smród. Może w tym miejscu się zbuduje nawet kaplicę jaką, albo nawet katedrę.
– Ta, zaiste… święte miejsce… – Greg wspomniał niedawną, krwawą łaźnię i niewinną orgię zaraz potem.
– Szlachetni panowie czekają…
– Templariusze…? – Kobieta skinęła twierdząco głową. – Zaraz przyjdę…
Greg został sam. Jego kochanki w międzyczasie gdzieś się ulotniły. Dokładnie sprawdził broń. Analizował, ile mogło zostać pocisków w magazynkach. Ubrał się i przeszukał kieszenie spodni. Wyciągnął plastikowy kalendarzyk, gdzie na rewersie widniał obraz mapy świata. Obok spluw było to wszystko, co posiadał.
Wkrótce pojawił się w izbie, w której miał już okazję się posilić. Za zastawionym jadłem i napitkami stołem zastał trzech mężczyzn w białych kamizelkach z wymalowanymi na nich czerwonymi krzyżami. Mimo, że nieznajomych chroniły kolczugi, Greg przekonał się już, że nie była to wystarczająca osłona przed jego bronią. Ale i tak – w razie spodziewanych kłopotów – zdecydował się dla pewności strzelać w głowę.
Bez zaproszenia usiadł naprzeciw przybyszy. Skoncentrował się na tym pośrodku, starszym już mężczyźnie z połyskującą, łysą czaszką i długą, siwo-rudą brodą. Nieznajomy spojrzał Gregowi w oczy i nieśpiesznie oznajmił:
– Mów prawdę… W obliczu Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona.
– Ubogich…? – Greg wlepił wzrok w parę połyskujących pierścieni na palcach mężczyzny. Ten cynicznie się uśmiechnął
– Hugo de Montbard. To moje imię. Wspominałem u ubóstwie rycerzy zakonu, nie ich mistrzów…
– Jasne… Może kaszanki? Polecam, krwista…
– Do rzeczy – uciął mężczyzna. – Wieści niosą, że zabiłeś ponad tuzin Anglików.
Greg wychylił się nieco do tyłu i spuścił dłonie pod blat stołu. Wciśnięte za pas spluwy aż prosiły się, by znów ich użyć.
– Może i posłałem do piachu bandę narwanych Angoli. I co? – rzucił prowokacyjnie.
– To zależy… – Hugo de Montbard oparł łokcie o blat stołu i złożył dłonie w piramidkę. Gesty i słowa jak z posiedzenia zarządu – skwitował scenkę Greg. Jego rozmówca ciągnął dalej: – Życie Anglików, czy Francuzów, czy też jakiekolwiek inne życie… Samo w sobie nie jest nic warte. Wszystko zależy od… okoliczności…
– Okoliczności…
– Owszem… – Hugo de Monthbard spojrzał wymownie na swoje pierścienie i dobrotliwie się uśmiechnął. – Każda śmierć jest dobra, jeżeli może się przysłużyć dobru. Innymi słowy… jeżeli można się na niej wzbogacić. W przeciwnym razem… – Pokiwał głową z dezaprobatą. – Zaś ty… podobno posiadasz coś cennego i zabójczego zarazem… – Greg zrobił przesadnie zdziwioną minę. – Chcę zobaczyć Palec Boży! – dobitnie wypalił templariusz.
– Boży co…?
– Boży Palec Gniewu, którym poraziłeś na śmierć Anglików. Pokaż mi go, natychmiast! Czy wyrażam się jasno?!
Wszyscy zebrani w izbie, w tym tłum obszarpanych gapiów, zastygli w oczekiwaniu. Do Grega dotarło, że smętne negocjacje zerwano, a w ich miejscu pojawiło się proste ultimatum.
Powoli