Iskry Czasoświatu. Krzysztof Bonk
nie poprzestał na wrzasku. Poderwał się na równe nogi. Chwycił wbite w siano widły i ustawił się w pozycji bojowej.
– Spokojnie… – odparł Greg, niezmiernie dumny z brzmienia własnego francuskiego. – Tylko spokojnie… Nikt tu nikomu nie chce zrobić krzywdy… Prawda? – Cofnął się o krok i jednocześnie wymierzył w mężczyznę broń. Wybacz. Panie, ale… nie mam w planach dziś znowu zginąć. Szukając wyjścia z niezręcznej sytuacji, Greg zwrócił się do kobiety – kasztanowłosej niewiasty o pełnych kształtach.
– Porozmawiajmy… Wyjaśnijmy sobie wszystko, po kolei, spokojnie i bez nerwów…
– Zabij! Zabij i spal! Nieczysty! – syknęła kobieta, po czym podskoczyła do swego kochanka.
– Nie pomagasz… – rozczarowany Greg pokręcił głową.
Wtem, zmobilizowany przez kobietę mężczyzna z widłami, ruszył do bezpardonowego szturmu.
– Stój! – wrzasnął Greg i wyciągnął przed siebie trzymany oburącz pistolet. Uzbrojony kochanek zawahał się. Wpatrywał się z zaciekawieniem w lufę na wysokości swego torsu.
– Zabij! Nieczysty! Zabij i spal! – dopingowała usilnie kobieta.
Padł strzał. Jeden, precyzyjny, w samo serce. W komorę, lewą czy prawą, może przedsionek, nieważne. Zgon nie nastąpił natychmiast. Trafiony mężczyzna padł w konwulsjach tam, gdzie dopiero co niemal przeżył orgazm.
Greg spojrzał w górę. Rozczarowany nie dostrzegł na ciemniejącym niebie żadnej chmurki zasłaniającej jego bezwzględny czyn. Wybacz, Panie! To był… wypadek…
Kobieta podbiegła do martwego już kochanka. Zauważyła ranę w jego piersi. Spojrzała na sprawcę tego zajścia i przerażona pognała od niego byle dalej, wywrzaskując coś opętańczo o jakichś czarnych mocach.
Greg westchnął. Pomyślał, że to nie tak miało wyglądać, a zabijanie powoli wchodziło mu już w nawyk. Usiadł przy zwłokach i zamyślił się, tym razem głęboko. Uderzył się kolbą pistoletu w głowę raz, drugi i trzeci. Alicja, Alex, on jako Greg… Czy oni w ogóle istnieli poza jego wyobraźnią? Najwyższy czas spojrzeć prawdzie w oczy, czymkolwiek by ona nie była – przed chwilą zabił człowieka. U stóp miał tego niezaprzeczalny dowód. Do tego sprzątnął Francuza, którego rozumiał. Jak to sensownie wytłumaczyć? Czyżby to on sam był szaleńcem? Czubkiem, któremu udało się zbiec z zakładu, zwędzić broń, błąkać się po lasach, a potem wystrzeliwać mizdrzących się do siebie festyniarzy? Niestety, jego dawna tożsamość naukowca z Kalifornii nie wytrzymywała próby brutalnego zderzenia z twardą ścianą faktów. A więc jestem francuskim czubkiem, Panie – podsumował zdegustowany.
Schował gnata i udał się w ślad za kobietą. Uczynił to z myślą, że pora odnaleźć resztę festyniarzy. Bo co mu pozostało prócz wpakowania sobie kulki w łeb? Otóż nic poza tym, co właśnie postanowił: odda się w ręce władz.
W nocy, przy akompaniamencie wycia wilków, dotarł do gospodarskich zabudowań. W żadnym z okien nie zauważył światła. Odprowadzany ujadaniem psów skierował się ku najbliższym drzwiom.
Gwałtownie przyśpieszył i zmienił kierunek, gdy zorientował się, że okoliczne zwierzęta nie były uwiązane i chmarą rzuciły się ku niemu. Wbiegł przez uchylone drzwi szopy i błyskawicznie je zamknął. Uśmiechnął się kwaśno na wspomnienie festyniarzy. Nabrał podejrzeń, że właśnie trafił w ich legowisko.
Wycieńczony natłokiem wrażeń – rzeczywistych i wyimaginowanych – choć nie wiedział, które brać za które, legł w sianie. Wiercił się długo i niespokojnie aż w końcu zasnął.
Obudziło go pianie koguta. Zanim Greg otworzył choć jedno oko, zastanowił się, kim jest i co tutaj robił. Tutaj… czyli właściwie gdzie? Te pytania – miał z nimi nie lada problem. Otworzył oczy, lecz widok go rozczarował: snopy światła nieśmiało przebijające się przez nierówno zbite deski.
Naraz pianiu kogutów ustąpiło gdakanie kur i rżenie koni oraz… angielskie okrzyki. Ktoś zaczął szarpać za drzwi szopy. Lincz – to słowo przeszło Gregowi jak burza przez głowę.
Poczuł się niepewnie. Osunął się w głąb swego sanktuarium, a na twarz nasunął dodatkową warstwę siana.
Raptem rozległa się głośna komenda i drzwi zostały wyrwane z zawiasów.
Greg w napięciu obserwował wkraczających do szopy mężczyzn. Weszło ich troje, każdy z obnażonym mieczem i w kolczudze. Ich ostrza na oślep nurkowały w pozostałych stogach siana.
Nieoczekiwanie rozległ się przeraźliwy, kobiecy wrzask. Zamaskowany mężczyzna spoglądał osłupiały, jak ze swego ukrycia karaska się kobieta. Od kiedy tu była? Jak się tu znalazła? I dlaczego festyniarze dźgnęli jedną ze swoich? – zastanowił się Greg.
Dwaj mężczyźni pochwycili zranioną w udo biedaczkę, a trzeci zdejmował swoje druciane spodnie. Wtedy Grega olśniło – nie był świadkiem odbywającego się festynu! Ktoś tu kręcił historyczny film!
Gdy aktorzy przygotowywali się do inscenizacji brutalnego gwałtu, ukryty obserwator odprężył się na dobre. Przeczeka ten ujmujący kadr, a potem wymsknie się cichaczem. Skoro uprzedniego dnia zastrzelił kogoś z ekipy filmowej, lepiej było się nie wychylać. Choć z drugiej strony, może wcale nie zastrzelił? Być może uczynił to tylko w swej schizofrenicznej wyobraźni. Zwichrowany umysł ostatnio regularnie płatał mu przecież figle. Tak naprawdę jego osoba nieszkodliwego świrusa była niczym łza, zapewne kryształowo czysta. Pokrzepiony tymi wnioskami dopingował aktora wciskającego się między zakrwawione, kobiece uda.
Jednocześnie Greg rozejrzał się za kamerami. Tych z jakichś powodów nie dostrzegł. Za to objawiło mu się coś innego, za to bardzo niepokojącego: czwarty aktor z płonącą pochodnią w dłoni, idący na koniec szopy.
– Dobra, wygraliście, macie mnie! – Greg bez namysłu poderwał się na równe nogi. Scenariusz obrał bowiem bardzo niepokojący kierunek. A Greg nie miał zamiaru stać się pośmiewiskiem YouTube jako przypadkowo podpalony gap na planie filmowym. – Kamera stop, cięcie! – zarządził. – A wy… – zwrócił się do aktorów w druciakach, przygotowujących się do sceny gwałtu. – Nie przeszkadzajcie sobie. Na mnie już czas. – Uśmiechnął się głupkowato. Aktorzy zastygli w bezruchu i przyglądali mu się uważnie. Wręcz pożerali go wzrokiem, jakby nigdy nie widzieli tak niemodnego, czerwonego swetra i dżinsowych spodni.
W trakcie tego niewątpliwie zepsutego kadru, puszczona przez nich kobieta, wijąc się, podczołgała się do Grega. Zanosząc się płaczem, kurczowo oplotła ramionami jego nogi, jakby widząc w nim swego wybawiciela. Greg spoważniał – coś w tym wszystkim, czego doświadczał, przekraczało ramy absurdu. Spojrzał uważniej na leżącą u swych stóp półnagą, krwawiącą kobietę ze skołtunionymi włosami. Wpatrywał się w jej przerażone oczy. Coś w nim nagle pękło. Przeżuł w ustach przekleństwo. Dobył w dłonie spluwy i obnażając wściekle zęby, żałosnej parze aktorzyn wpakował po kulce w kostropate twarze. Padli na ziemię jak rażeni piorunem. Pozostali dwaj zamarli.
– Dotarło, kto tu rządzi ?! – wydarł się dziko Greg. – Na kolana, psy! Albo… walić to! – Padły kolejne dwa wystrzały, tym razem w krocza pozostałych mieczników. Gdy mężczyźni wili się w kałużach własnej krwi, ranna kobieta dopadła jednego z nich i wpiła mu się zębami w ucho. Szarpnęła głową i wypluła kawałek odgryzionej małżowiny. Okaleczony mężczyzna wrzeszczał po angielsku w niebogłosy, zaś pobliski strzelec uśmiechnął się ujmująco do pastwiącej się nad nim kobiety. Odpowiedziała mu podobnym grymasem twarzy, uwidaczniając krzywe, zabarwione na czerwono zęby.
– Kamera start! – Greg kopnął w brzuch bliższego sobie miecznika, tego z kompletem uszu. Obu dobił strzałem w skroń i wyszedł z szopy na zewnątrz. Oślepiło