Iskry Czasoświatu. Krzysztof Bonk

Iskry Czasoświatu - Krzysztof Bonk


Скачать книгу
słodkie, że się tak szybko zaprzyjaźniłyście… – Mesjasz skrzywił się, pogłębiając na czole i tak już bogatą kolekcję zmarszczek. – Ale właśnie straciłem najlepszego człowieka do wypadów na pustkowia. Kto i jak za to zapłaci?

      – Niech jedzie zamiast Dzikiego. – Dirti przytuliła się do oszołomionej Arlen. Wysunęła język i polizała ją po policzku. – Widać potrafi o siebie zadbać, a to podobno jej – kopnęła leżące na ziemi widły.

      – Chyba nie mamy dużego wyboru… Dostanie ode mnie niewielki kredyt zaufania. Ale w razie kłopotów… poświęćcie ją bez wahania.

      – Wiesz, że i tak byśmy to zrobili. – Dirti wyszczerzyła zęby. – Nawet jakbyś zabronił.

      Mesjasz machnął zniecierpliwiony ręką i obrzucił Arlen lekceważącym spojrzeniem.

      – No! Wyduś coś z siebie? Pojedziesz z moją grupą? – warknął do niej.

      – Tak, panie…

      – Świetnie… Umiesz strzelać?

      – Z łuku?

      – Żartownisia… Nie mam na to czasu. Człowiek mimo wieku i tego, co przeszedł marzy, że z pustkowi dotrze tu mechanik, inżynier, a tu? – Na odchodne popatrzył na Arlen z pogardą. – Zostawiam ją tobie, Dirti. Idę do fabryki.

      – A co z Dzikim?!

      – Jak to co? Jak z każdym świeżym trupem, do kompostowni.

      Arlen poczuła na swojej dłoni szorstki dotyk Dirti. Ta pomasował ją z zaciekawieniem po skórze i pociągnęła ze sobą. Kobiety dotarły na plac, wokół którego mieściły się domy z równo ociosanych kamieni.

      – Prześpisz się ze mną. – Dirti silnym kopniakiem otworzyła blaszane drzwi jednego z domostw. – Spokojnie, nie jestem lesbą. Tak tylko się wygłupiam. Dostaniesz własny materac. Mimo wszystko miło będzie zasnąć u boku kogoś, kogo skóra nie przypomina jaszczurzej łuski.

      Niebawem Arlen położyła się na czymś przypominającym derkę. Nie potrzebowała okrycia. W dusznym pomieszczeniu, gdzie się znalazła, mimo nastania nocy i tak było gorąco. Dirti poinformowała ją, że idzie zająć się ciałem Dzikiego. Gdy wróciła, czarami sprawiła, że zamknięty w szkle u sufitu ogień zgasł. Zapadła ciemność. Arlen powoli zasypiała, powtarzając w myślach święte słowa modlitwy. Tym razem gorąco zwracała się do Najświętszej Panienki. Poznany Mesjasz, mimo swej wielkiej szczodrobliwości, za sprawą której przyjął ją do Czyśćca, budził pewien niepokój. Odnosiła wrażenie, że brat Albert opisywał go nieco inaczej.

      Reszta istot, jakie tu napotkała, niewątpliwie przypominała upadłe anioły. Pasowały więc do opisu pokutujących grzeszników, teraz także i jej samej. Co za tym szło, należało wykonywać posłusznie polecenia, aż Pan w swym miłosierdziu zlituje się i wezwie ją do siebie, do nieba. Pomyślała, że zasłuży na to szybciej niż ta Dirti. Żywo przypominała zwykłą ladacznicę i zapewne była nią w swym ziemskim życiu.

      ***

      – Gotowi? – Dirti puściła rękę Arlen i wgramoliła się na górę czegoś nieokreślonego. Pozostałe dwie na placu osoby, z czymś na kształt pogrzebaczy w rękach, skinęły jej twierdząco głowami. – Rewelacja. Poznajcie nową. To… jaką masz ksywkę? – Cisza. – No, jak się zwiesz, gładkolica?

      – Arlen…

      – I świetnie. To jest Mózgon, nasz spec od przywracania życia w samochodowe wraki. – Dirti wskazała brudnym palcem na półnagiego, czarnego demona w sadzy, bez prawej nogi od kolana w dół. – A to Mazgaj. – Jej palec powędrował na skośnooką kobietę-chochlika z czarnymi, krótkimi włosami. Pod jej oczami widniały przywodzące na myśl łzy głębokie bruzdy. – Obecna tu Arlen wypatroszyła wczoraj Dzikiego. Tak, tak, wiem. Należą jej się za to oklaski. Niniejszym wspomniana zabójczyni wskakuje na jego miejsce!

      Arlen zauważyła, jak czarny demon obrzucił ją nieufnym spojrzeniem, a żółta postać mrugnęła do niej okiem. Następnie wzrok Arlen spoczął na podejrzanym przedmiocie na piaszczystym placu – wielkiej bryle powyginanego metalu, z ciemnymi kołami u spodu i czterema krzesłami u góry.

      – To co? Ruszamy! Ładować się na brykę, moje radioaktywne robaczki! – krzyknęła entuzjastycznie Dirti. Wespół z czarnym demonem i kobietą-chochlikiem zajęła siedzenia na czymś co określiła bryką. W dłonie ujęła sterczący z niej okrągły przedmiot.

      Pełna pokory Arlen – przezwyciężając lęk i z imieniem Pana na ustach – zasiadła na ostatnim, wolnym krześle. Z widłami w dłoniach znalazła się koło Mazgaj. Z przodu miejsca zajął czarny demon i Dirti. Ta z politowaniem spojrzała na ściskane przez Arlen narzędzie.

      – Tylko nie zrób tym komuś kuku – rzekła. – Zresztą… gnata i tak nie dostaniesz.

      Naraz chrypliwym basem odezwał się czarny demon imieniem Mózgon:

      – A co z prowiantem? Czeka nas konkretna przejażdżka.

      – Ciocia Dirti zatroszczyła się o wszystko. – Kobieta położyła rękę na wciśniętej między swoje kolana skórzanej torbie.

      Nagle spod góry żelastwa, na której wszyscy zasiedli, rozległo się jakby warczenie. W górę wzbiły się kłęby ciemnego dymu, a wraz z nim odpychający smród. Arlen przeżegnała się. Z tą chwilą coś, na czym spoczywali, ruszyło.

      – Bryka, to wóz… – Arlen przypomniała sobie niegdysiejsze słowa Dzikiego i skojarzyła na głos dość oczywiste fakty.

      – Ta… – przytaknęła leniwie Dirti. – Wóz.

      – A gdzie… konie?

      – Pod maską, dobrze ponad dwieście. Niezła maszynka.

      – Nie zmieściłyby się… Nawet jeden…

      – Wiesz, zabawna jesteś! Właściwie to skąd pochodzisz? Rozumiesz, zanim to wszystko pierdyknęło.

      Przejęta Arlen nie odpowiedziała. Spoglądała z rozdziawionymi ustami, jak Dirti, najwyraźniej kierująca wozem, wyjeżdża z obozu na szarą, płaską jak lustro drogę. Bryka znacząco przyśpieszyła, a Arlen poczuła we włosach gorący podmuch powietrza. Pozostali uczestnicy podróży założyli na twarze obszerne, trójkątne chusty. Dirti ponowiła pytanie nieco przytłumionym głosem:

      – Skąd jesteś, skarbeńku?

      – Spod Azincourt… – Arlen spoglądała z przejęciem na wypiętrzone z pustynnej równiny rdzawe góry.

      – Azincourt? To gdzieś w Europie? Gdzieś… na terenach islamskiego kalifatu? Mniejsza z tym. A górki milusie, co? Rzucają się w oczy? Ich wnętrze też niczego sobie. Swoje musiałam tam odpracować. Cud, że nie zdechłam.

      – Cud…

      – Ta… Mesjasz wydobywa tam uroczy pierwiastek, skyryt, który miał odmienić cały świat. Cóż, nie zdążył. Ale przewodzący nam staruszek z obozu twierdzi, że jeszcze nic straconego. Stąd tak pochłaniają go te jego fabryki, industrialny maniak… I stąd ta nasza, co tu dużo gadać, samobójcza misja. A ty… nie jesteś zbyt rozmowna, co, laluniu?

      – Milczenie jest cnotą…

      – Ha! Za to cnotę ciężko jest stracić milcząc! O tak! Jeszcze! Jeszcze! Mocniej! Och!

      – Pan błogosławi cichych…

      – Nie jesteś rozmowna, ale jak już coś palniesz… Proszę o jeszcze.

      – Niech stuli swój gładki pysk! – Czarny demon zazgrzytał zębami.

      – Bo zaciukała ci kochasia? Daj spokój, on nie był bi, tylko takiego zgrywał. Tu każdy coś udaje, inaczej zalicza przedwczesny zgon.

      – Zabrałaś


Скачать книгу