Hajmdal. Tom 1. Początek podróży. Dariusz Domagalski
widokowy, żeby podziwiać gwiazdy.
To miejsce stanowiło dla Ezry azyl. Pogrążone w mroku, pozwalało mu zapomnieć o ciężkim dniu, ukoić nerwy i pomarzyć. Pragnął zdobyć uznanie w szeregach terrańskiej floty, wykazać się odwagą i sprawnością w walce, udowodnić swoją wartość w bitwie i trafić do oddziałów szturmowych. A potem? Kto wie? Może kariera oficerska?
Inne jego marzenia, bardziej skryte i według jego oceny mniej realistyczne, krążyły wokół Torres. Często rozmyślał o jej miodowych oczach, burzy czarnych włosów i posągowych ustach. Pragnął jej obecności. Przy niej czuł się szczęśliwy. Miał nadzieję, że także dzisiaj spotka ją na pokładzie widokowym. Tam najczęściej spędzali ze sobą czas. Zaraz jednak jego nadzieje rozwiały się, gdy przypomniał sobie, że Abigail umówiła się na wieczór ze swoim facetem.
Ezra poczuł zazdrość. Starał się ją stłumić, tłumacząc sobie, że są tylko przyjaciółmi. To świetna dziewczyna, z którą mógł porozmawiać o wszystkim, ale nie iskrzyło między nimi. Przynajmniej z jej strony. Bo on nie mógł oderwać od niej oczu. Miał tylko nadzieję, że pozostali członkowie plutonu tego nie widzą. Zaczęłyby się docinki i głupie żarty.
Ezra stanął wreszcie przed stołówką. Grodzie rozsunęły się i zobaczył olbrzymie pomieszczenie, wypełnione stolikami i dystrybutorami żywności. Leahy skrzywił się i w pierwszym odruchu chciał zatkać uszy. W stołówce panował większy hałas niż w hangarze podczas startu eskadry myśliwców. Ludzie przekrzykiwali się, śmiali i wołali nawzajem. Gwaru dopełniało szuranie krzesłami i trzask plastikowych opakowań.
Młodzieniec bohatersko przekroczył próg jadalni. Podszedł do najbliższego dystrybutora i pobrał porcję liofilizatów. Dopiero wówczas zaczął rozglądać się za jakimś wolnym miejscem. Jednak o tej porze było to marzenie ściętej głowy.
Stołówka przeznaczona była dla szeregowych i podoficerów. Oficerowie jadali w mesie znajdującej się na wyższym pokładzie. Służby techniczne i medyczne również miały własne jadalnie. Jednak to zwykłych żołnierzy było na okręcie najwięcej. A większość z nich właśnie skończyła służbę i przyszła coś zjeść.
Wtem Ezra spostrzegł wolny stolik tuż przy ścianie. Zdziwił się, że nikt go wcześniej nie zajął, ale nie zastanawiał się nad tym długo. Usiadł plecami do sali, żeby chociaż trochę odciąć się od zgiełku.
Rozerwał półelastyczną folię opakowania liofilizatów i spojrzał krytycznie na tackę, przypominającą paletę malarską. Niespiesznie dłubał plastikowym widelcem w brązowej papce, od czasu do czasu mieszając ją z żółtą i czerwoną. Żywność poddawano obróbce w wysokiej temperaturze, żeby zniszczyć mikroorganizmy i enzymy. Ponadto w takiej formie łatwiej było ją przechowywać na okręcie.
Rozmieszana breja nijak nie smakowała. Ezra oddałby tygodniowy żołd za kawał udźca pustynnego leporida z rodzinnej planety. Matka przyrządzała go z warzywami i mnóstwem przypraw. Ociekające gęstym sosem delikatne mięso zwierzęcia smakowało niczym pokarm bogów. Ale tutaj, setki lat świetlnych od domu, Leahy mógł tylko pomarzyć o takich rarytasach.
Westchnął z żalem. Bynajmniej nie za Sãhr, gdzie się urodził i spędził siedemnaście lat swojego życia. Nie tęsknił za niższą grawitacją, rozgrzanym do czerwoności piaskiem, suchym powietrzem i szalejącymi tornadami. Nie tęsknił za morzem wydm, słonymi jeziorami o kamienistych brzegach i ciągnącymi się w nieskończoność takirami. Nie tęsknił za mieszkalnią wybudowaną w strefie podbiegunowej i za surowym ojcem, który miał dla niego tylko obelgi i szyderstwa. Nie brakowało mu starszych braci, którzy nie bardzo interesowali się jego losem. Tęsknił za matką.
Ona jedyna o niego dbała. Czasami nawet za bardzo. Nic dziwnego, przecież był najmłodszym z piątki dzieci, oczkiem w głowie. Czwórka z nich już się usamodzielniła, poszła na swoje, został tylko on. Tym bardziej matka rozpaczała, gdy oświadczył, że opuszcza Sãhr i wyrusza do systemu Epsilon Eridani, żeby zaciągnąć się do terrańskiej floty. Ojciec tylko machnął ręką, zadowolony, że będzie jedna gęba mniej do wyżywienia, ale matka wypłakiwała za nim oczy.
Ezra wyciągnął spod bluzy munduru niewielki, podłużny przedmiot na srebrnym łańcuszku i zaczął obracać go w palcach. To był rodzinna pamiątka po dalekim przodku, który służył na wojnie toczącej się jeszcze na Ziemi. Matka dała mu ją tuż przed odlotem. Dla niektórych był to zwykły nabój, dla niego najcenniejsza relikwia.
− Zobaczcie, kogo tu mamy – Ezra usłyszał chrapliwy głos za swoimi plecami. Wiedział doskonale, do kogo należy. Zadrżał.
Otoczyli go kręgiem. Cała szóstka. Szturmowcy. Pluton A. Najlepsi z najlepszych. Pod czarnymi bluzami mundurów prężyły się mięśnie, oczy błyszczały zimnym okrucieństwem.
− Zająłeś nasz stolik – warknął Ghazan Zao, zwany powszechnie Czachą od ogolonej na łyso nieforemnej głowy. Pomimo młodego wieku miał już doświadczenie wojskowe i nic dziwnego, że ukończył szkolenie z najlepszym wynikiem. Od razu dostał stopień kaprala i dowodzenie nad plutonem szturmowym, do którego mógł sam sobie dobrać ludzi. Leahy się w nim nie znalazł.
− Przepraszam – rzekł, szybko chwytając tacę i podnosząc się z miejsca. Teraz już wiedział, dlaczego stolik był wolny.
− Dokąd ci tak spieszno? – Poczuł ciężką łapę Czachy na ramieniu i opadł ponownie na krzesło. – Niemiłe ci nasze towarzystwo?
Leahy poczuł ogarniający go lęk. Już wiedział, że łatwo się nie wywinie. Rozejrzał się po sali, rozpaczliwie szukając wzrokiem pomocy, ale inni zajęci byli własnymi sprawami lub udawali, że nic nie widzą. Nikt nie chciał zadzierać z Plutonem A.
− Oczywiście, że nie – oznajmił słabym głosem. – Ale muszę już iść.
− Nie tak prędko. – Czacha gniewnie zmrużył oczy. – Myślisz, że jakiś chłystek z wojsk rozpoznawczych może tak sobie usiąść przy naszym stoliku, zjeść smacznie posiłek, a potem powiedzieć „dziękuję” i sobie pójść? Gdy tacy jak ty bawią się w podchody i babrają w błocie, my ciężko harujemy, przygotowując się do prawdziwej bitwy. A gdy przyjdzie co do czego, to szturmowcy pierwsi ruszą do ataku. Prawda, chłopaki?
− „Zawsze na pierwszej linii, zawsze w ogniu walki, zawsze wierni do ostatniej kropli krwi!” – wyrecytowali pozostali jak jeden mąż motto szturmowców.
− A zwiadowcy? – Czacha z odrazą spojrzał na Ezrę.
− Dalej będą się babrać w błocie – odpowiedział dryblas ostrzyżony na jeża. Reszta oddziału zarechotała.
Leahy tylko zacisnął mocniej usta. Do takich docinków zdążył się przyzwyczaić. Znana była pogarda szturmowców do żołnierzy z oddziałów rozpoznawczych.
Czacha pierwszy przestał się śmiać.
− Sam widzisz, że za przywilej zasiadania przy naszym stole ktoś taki jak ty musi zapłacić. Pięćset togariańskich drachm.
− Przecież to połowa miesięcznego żołdu! – zdumiał się Ezra. – Tylko tu usiadłem. Nie wiedziałem, że to wasz stolik.
Szturmowiec wzruszył ramionami.
− Za błędy trzeba płacić.
− Nie mam tyle – odparł Leahy. I to była prawda. Po otrzymaniu żołdu niemal całą sumę przelewał na konto matki. Wiedział, że na Sãhr jego rodzice ledwo wiążą koniec z końcem.
− A ile masz?
Leahy już sięgał do kieszeni spodni, gdzie zawsze trzymał kilka drachm, gdy ponownie odezwał się dryblas ostrzyżony na zapałkę.
− On jest z Siódemki – rzekł, wskazując naszywkę na lewym