Stara Flota. Tom 3. Wiktoria. Nick Webb
jednak miało to sens. Littlefield musiał ostatnio sięgać po prowizorki. Sytuacja stawała się desperacka. Nie było czasu na stosowanie przedwojennej listy kontrolnej złożonej z sześciuset punktów. Admirał ograniczył ją do minimum, czyli w zasadzie do tego, aby okręty nie rozpadały się podczas pierwszego skoku kwantowego. Wybuch przy dwusetnym skoku? To już nie był problem – większość okrętów i tak nie dotrwa do pięćdziesiątego. Średnia żywotność jednostek wynosiła około miesiąca. Takie czasy.
„Wszystkie te okręty są wadliwe. Trzeba je zbudować na nowo. A w stoczni konieczna jest modernizacja”.
Wstał i zaczął się przechadzać w swoim małym, wąskim biurze. Był wiceadmirałem. Przez całą swoją karierę dbał, aby budowane pod jego kierownictwem okręty były w idealnym stanie. Sumiennie wykonywał rozkazy, w odpowiednich momentach właził przełożonym w tyłek. Lata ciężkiej pracy doprowadziły go na zajmowane stanowisko. I teraz siedział w szafie, którą przerobiono na biuro, na stacji orbitalnej, krążącej wokół zapomnianego gazowego giganta w systemie planetarnym Brytanii. Znajdował się na stacji, która powinna zostać odstawiona do lamusa już w poprzednim stuleciu. Bez względu na to, skąd pochodziła ta myśl, była to brutalna prawda. To miejsce nie było nikomu do niczego potrzebne.
Za oknem, nad powierzchnią Calais niemal niezauważalnie wirowały czerwone i pomarańczowe chmury dwutlenku siarki i amoniaku. Wyższe warstwy atmosfery zawierały znaczne ilości helu-3, wykorzystywanego w napędach kwantowych. Dlatego właśnie tutaj zbudowano stocznię i dla Littlefielda było to całkowicie zrozumiałe.
Nie potrafił jednak doszukać się logiki w rozplanowaniu zakładów. Tak naprawdę uważał je za niefunkcjonalne i pozbawione sensu. Dlaczego stworzono trzydzieści oddzielnych doków, w których budowano całe okręty? Lepiej byłoby każdy element montować oddzielnie w stu czy dwustu budynkach i potem składać z nich kompletne egzemplarze na linii montażowej. Metodę opracował Ford ponad siedemset lat wcześniej – dlaczego przestano z niej korzystać?
„Konieczna jest modernizacja stoczni. Najlepiej zacząć od zera”.
Rozważył dostępne możliwości. Plan był bardzo śmiały. Zacząć od zera. Byłby modernizatorem. Wprowadziłby zamęt. Zrozumiał, że całe siły zbrojne wymagały zmiany metod działania. I to właśnie on, wiceadmirał Littlefield, był odpowiednią osobą do wprowadzenia tych zmian.
Przyjaciele sowicie go za to wynagrodzą.
Jego przyjaciele? Jacy znowu przyjaciele? Nie miał przyjaciół. Tylko zwierzchników, którzy sądzili, że na wszystkim znają się lepiej. I podwładnych, którzy z niechęcią wykonywali rozkazy, ale skrycie nim pogardzali. Littlefielda rozumieli go tylko jego prawdziwi przyjaciele. Tworzyli jedność, jedną wielką rodzinę.
Znowu potrząsnął głową i usiadł, aby zatwierdzić kolejne formularze z zapotrzebowaniem na sprzęt. Siedemdziesiąt dwie siłownie z Ziemi. Dwa tysiące wieżyczek artylerii magnetycznej z Novo Janeiro, pięć tysięcy palet przewodników z Brunszwiku. Osiemset trzydzieści dwie tony…
Upuścił tablet i raz jeszcze wyjrzał przez okno. Wszystko to nie miało znaczenia. Ludzi czekała klęska, chyba że uda mu się zrewolucjonizować przemysł budowy okrętów, a następnie wdrożyć nowy system w pozostałych stoczniach. Jeżeli ZSO nie zwiększy produkcji dwu- lub nawet trzykrotnie, ludzkość nie ma szans na zwycięstwo.
„Wszystkie te okręty są wadliwe. Trzeba je zbudować na nowo. A w stoczni konieczna jest modernizacja. Tylko ja sobie z tym poradzę. Tylko ja mogę ocalić ludzkość. Adanasi proszą o naszą pomoc i przewodnictwo. O przyjaźń. Potrzebują nas. Tylko my możemy ich ocalić”.
Wszystko nabrało sensu, choć wcześniej to był tylko zlepek chaotycznych myśli.
„Zajmiemy się tym” – poprzysiągł sobie w duchu. Przez chwilę nie był przekonany, czy myślał w liczbie pojedynczej, czy mnogiej, ale niepewność szybko ustąpiła.
„Moje, ja, nasze, my – przecież to jedno i to samo. Czy przemawiam własnym głosem, czy moich sług, czy członków rodziny, czy przyjaciół, to jedno i to samo”.
Wystarczy dostęp do terminala – był podłączony do bezpiecznej sieci. W sumie istniało ich tylko dziesięć i dwa znajdowały się na terenie stoczni. Littlefield zalogował się, wprowadził dane, poddał się procedurze skanowania siatkówki i wypowiedział hasło do weryfikacji głosowej. Specjalny system sterowania uzbrojeniem wymagał najwyższych środków bezpieczeństwa. Nie można było ryzykować, że ktoś niepowołany uzyska dostęp do broni z antymaterią.
Littlefield przejrzał listę. Sytuacja nie była idealna – tylko połowa okrętów na Wellingtonie miała na pokładzie torpedy z antymaterią. Prace przebiegały z opóźnieniem. Avery upierała się, że każda jednostka musi zostać wyposażona w co najmniej tysiąc sztuk takiej broni, choć w admiralicji uważano, że nigdy nie uda się jej wykorzystać. Torpedy były zbyt wolne, aby skutecznie niszczyć cele. Jednak dla Littlefielda nie miało to znaczenia. Nawet jedna torpeda w zupełności wystarczy.
Gdy wprowadzał komendę, natchnęła go myśl:
„Mój umysł, nasz umysł – mimo wszystko zwyciężymy. Nikt nie będzie już cierpiał, bał się, wzbudzał strachu ani tworzył podziałów. Będziemy jednością”.
Wprowadzona komenda została zweryfikowana, zatwierdzona i zablokowana, a Littlefield znowu wyjrzał przez okno. Rozpoczęło się odliczanie.
Dziesięć.
Dziewięć.
„To będzie wspaniałe” – pomyślał. „Wprowadzimy porządek”.
My? Co, u diabła?
Osiem.
Siedem.
„Dlaczego odliczamy? Dlaczego odliczam?”
Umysł miał zaćmiony. Ale wiedział doskonale, co się dzieje.
Sześć.
Zerwał się z fotela i doskoczył do terminala. Był jeszcze czas. Dość czasu.
Pięć.
Cztery.
Nerwowo wywołał panel sterowania uzbrojeniem.
– Przerwij. Kod autoryzacji Littlefield alfa-omega-pi-zero-zero.
Trzy.
Dwa.
– Brak autoryzacji. Procedura zablokowana – zameldował beznamiętnym tonem komputer.
Jeden.
Littlefield przytknął nos do szyby. Wszystkie trzydzieści okrętów eksplodowało. Ogień szalał zaledwie kilka sekund, ale fragmenty wraków z ogromną prędkością uderzyły w gondole doków, w których jeszcze przed chwilą stały nowo zbudowane jednostki. Wiceadmirał przetarł oczy – odległa o kilkadziesiąt kilometrów zbrojownia zniknęła, zmieniła się w stos poskręcanych i wypalonych wraków.
Osunął się na podłogę.
„To koniec” – pomyślał. „Jeżeli wrogowie potrafią sięgnąć tak daleko, tak wysoko… to koniec”.
Niezgrabnie doczołgał się do biurka i z dolnej szuflady wyciągnął służbowy pistolet.
„To koniec. Koniec. Nie pozwolę, aby znowu mnie wykorzystali”.
Uniósł broń do skroni.
„Ciekawe, ilu było takich jak ja?” – przemknęło mu jeszcze przez myśl.
W ciasnym pomieszczeniu zabrzmiał huk wystrzału, mózg rozbryznął się na ścianie, a wiceadmirał Littlefield osunął się na podłogę.
ROZDZIAŁ 17