Star Force. Tom 7. Unicestwienie. B.V. Larson

Star Force. Tom 7. Unicestwienie - B.V. Larson


Скачать книгу
wręczył mi tablet. Zerknąłem na niego.

      – Co to jest? – zapytałem.

      – Pozwoliłem sobie wykonać pewne wyliczenia. Poza tym kluczowe komponenty są już w preprodukcji. Z uwagi na to, że przenieśliśmy część duplikatorów na stację bojową, pomyślałem, że równie dobrze możemy zacząć wcześniej.

      Wbiłem wzrok w tablet. Rozzłościłem się, ale jednocześnie nie chciałem zniechęcać swoich podwładnych do wykazywania inicjatywy. Przypomniałem sobie, że delegowanie uprawnień to element skutecznego zarządzania. Element, który zawsze przychodził mi z trudnością.

      Uspokoiłem się wysiłkiem woli i popatrzyłem na dane. Wcale nie pozwolił sobie na zbyt wiele. Wprawdzie zmienił rozkazy dotyczące produkcji, ale duplikatory tworzyły komponenty przydatne jako części zamienne albo jako fragmenty dowolnych okrętów wsparcia, które moglibyśmy zbudować w przyszłości. Nawet gdybym odrzucił jego pomysły, produkcja nie poszłaby na marne.

      Kiwnąłem głową i oddałem mu tablet.

      – Jestem zaskoczony, że puściłeś to w ruch tak szybko. I bez wyraźnej zgody. Ale, jak widzę, zrobiłeś to w sposób, który nie łamał rozkazów. Aprobuję to działanie. Proszę kontynuować.

      Miklos rozpromienił się. Bardzo rzadko oglądałem uśmiech na jego brodatej twarzy, więc ucieszył mnie ten widok. Uświadomiłem sobie, że obawiał się mojej reakcji. Cieszyłem się, że nie musiałem go ochrzanić. Jako najwyższy przywódca musiałem uważać. Kilka moich słów wystarczyło, by człowiek się załamał. Nie martwiłem się wprawdzie, że coś takiego spotka Miklosa, ale z paroma osobami już tak postąpiłem.

      Opuściłem mostek i udałem się do swojej prywatnej kwatery. Sandra już tam była, przypięta do leżanki antyprzeciążeniowej. Ze stęknięciem zająłem miejsce obok niej. Aby zwiększyć prędkość, większość zasilania przekierowaliśmy do silników, zaniedbując takie fanaberie jak stabilizatory grawitacyjne. Dziś naprawdę czułem te przeciążenia.

      Sandra akurat pracowała na tablecie, gdy kładłem się w oczekiwaniu na ostatnie odpalenie silników. Okręt musiał zwiększyć ciąg do maksimum, żeby zwolnić na tyle, by dało się zadokować. Zawsze konieczne były przykre korekty prędkości w ostatniej chwili.

      Sandra włączyła ekrany nad naszymi kojami. Wisiała nad nami ogromna stacja bojowa, ciemny kolos rozświetlony tu i ówdzie migającymi światłami. Przywodziła na myśl żyjący w morzu ukwiał, najeżony setkami czułków. Z nierównej powierzchni sterczały baterie dział elektromagnetycznych, wieżyczek laserowych i silosów rakietowych.

      – Dlaczego ją odbudowałeś, Kyle? – zapytała Sandra.

      Wydałem z siebie coś między westchnieniem a stęknięciem. Już dziś odpowiedziałem na podobne pytanie.

      – Nie umiem się oprzeć wielkim, tanim fortyfikacjom – powiedziałem. – Nie miałem pomysłu, jak lepiej wykorzystać zasoby, żeby uzyskać maksymalną siłę ognia.

      Kiwnęła głową. Nie była zaskoczona.

      – Zawiodła za pierwszym razem, ale ty nadal w nią wierzysz?

      – Zdecydowanie.

      – A co, jeśli tym razem wróg nadejdzie z przeciwnej strony... z Ziemi?

      – Ziemia oberwała po tyłku niecały rok temu. Tak samo jak wszyscy gracze w tej grze. Ale jedno wiem o makrosach: potrafią się odbudować niesamowicie szybko. Postanowiłem poświęcić większość zasobów na to, żeby powstrzymać ich w pierwszej kolejności.

      – Jesteś pewien, że stanowią większe zagrożenie?

      Przytaknąłem.

      – Te obce maszyny wymordowałyby nas wszystkich, gdyby mogły. Crow by nas tylko zniewolił.

      Sandra uśmiechnęła się blado.

      – Pocieszające – powiedziała.

      Chyba nie podobał jej się fakt, że otaczali nas wrogowie. Trzymaliśmy w garści Eden i mieliśmy przyczółek w układzie Heliosa – i na tym kończyły się nasze wpływy. Z braku zasobów dawno temu zaprzestałem patroli w systemie Skorupiaków oraz Alfa Centauri.

      – Mam nadzieję, że tym razem podjąłeś właściwą decyzję – powiedziała.

      – Ja też.

      Po tej krótkiej rozmowie z powrotem zająłem się sprawdzaniem danych. Przeglądałem je już dwa razy w poszukiwaniu szczegółów, które mogłem przeoczyć – chociaż wiedziałem, że pewnie niczego nie przeoczyłem. Angażowanie się w jakikolwiek konflikt bez informacji wywiadowczych było czymś okropnym. Zdarzało mi się to robić w przeszłości, ale nie cierpiałem tego. Jak można przygotować się na nieznane?

      Uznałem, że ziemscy dowódcy wojskowi byli w ubiegłym wieku w dogodnej sytuacji. W okresie zimnej wojny dysponowali obrazami satelitarnymi całej planety i informacjami wywiadowczymi, a po latach badań i planowania mieli ułożoną strategię na każdą ewentualność. Gdy Sowieci robili jakiś ruch, NATO rzadko dawało się zaskoczyć. Wszystko było zaplanowane. Zawczasu przygotowywano rozkazy, które tylko czekały, żeby je wydać.

      Tamte dni przeminęły. Tutaj, na obrzeżach kosmosu, gdzie co miesiąc napotykaliśmy nowe gatunki i nowe zagrożenia, musiałem przez większość czasu improwizować. Moje decyzje wojskowe opierały się głównie na domysłach. Układu planetarnego, który był kolejny w łańcuchu pierścieni, nigdy nawet nie widziałem, ale to z niego zdawały się przylatywać makrosy. Oczywiście wysyłaliśmy tam sondy, trudne do wykrycia roboty, które – byliśmy tego pewni – maskowały swoją obecność na tyle długo, żeby zeskanować otoczenie pasywnymi czujnikami.

      Żadna z owych sond nie wróciła. Leżący za układem Thora system makrosów pozostawał tajemnicą. I dlatego musiałem zachowywać się tak, jakbyśmy w każdej chwili spodziewali się ataku z tamtego sektora. Nie znając prawdy, należało zakładać najgorsze.

      Przypominało mi to okres kolonialny w ziemskiej historii. Czułem się trochę jak odkrywcy i gubernatorzy kolonii z minionych wieków. Dysponowali niewielkimi garnizonami gdzieś na dzikim wybrzeżu. Z każdej strony otaczali ich rozżaleni i wściekli tubylcy. Co gorsza, inne mocarstwa lub zwykli piraci mogli w każdej chwili najechać ich osady lub nawet je podbić. W tamtych czasach nie istniały satelity ani natychmiastowa komunikacja, a odległości były porównywalnie wielkie. Podróż do domu zajmowała całe miesiące. Od wysłania prośby o pomoc do jej uzyskania mógł minąć rok. Ja znajdowałem się w podobnej sytuacji. W praktyce byliśmy zdani na siebie i nie mieliśmy pojęcia, co napotkamy za horyzontem.

      Gdy zadokowaliśmy do stacji, byłem gotowy do działania. Zerwałem się z koi i przebrałem. Sandra stała obok mnie, gdy otwierałem wrota śluzy. Nie zdziwiłem się na widok Miklosa, który już na nas czekał.

      Drzwi otworzyły się, a po drugiej stronie natrafiłem wzrokiem na kolejny znajomy widok. To był Marvin w całej swojej potwornej, metalicznej okazałości.

      Rozdział 3

      Marvin był moim oficerem naukowym. Był również robotem. Zbudował sam siebie i uwielbiał majstrować przy różnych rzeczach – w tym również przy własnej konstrukcji. Czasem potrafił latać. Kiedy indziej pełzał, ciągnąc swoje ciało wężowymi ramionami z nanitów. Zazwyczaj, niezależnie od przybranej formy, był duży i miał kilkanaście macek. Część z nich trzymała pod różnymi kątami kamery, które wysyłały obraz do jego niesamowitego mózgu, zbudowanego z łańcuchów nanitów. Inne macki pomagały mu w poruszaniu się. Pozostałych kilka służyło wyłącznie do manipulowania przedmiotami, podobnie jak ludzkie dłonie.

      Dziś przybrał formę, która unosiła się w powietrzu na napędach grawitacyjnych. Przyjrzałem mu się z


Скачать книгу