Star Force. Tom 6. Imperium. B.V. Larson
Już wcześniej go nie doceniałeś. Zastanówmy się. Co najgorszego mógłby zrobić?
Wzruszyłem ramionami.
– Wysłać na nas flotę. Dość okrętów, by nas sobie podporządkować. Albo coś innego, co nie przyszłoby mi do głowy.
– Co z tym zrobimy?
Spojrzeliśmy po sobie. Wydawała się odprężona, ale widziałem w jej oczach niepokój. Uśmiechnąłem się lekko.
– Nie martw się. Sam buduję flotę.
– Mamy tylko trzystu marines. Gdy każdego wytrenujesz w pilotowaniu okrętów, co zrobimy?
Zmarszczyłem brwi. Miała rację. Moja stacja bojowa była sprawna, a ja miałem pewność, że powstrzyma małą inwazję makrosów, sto okrętów lub mniej. Ale nie po obu stronach układu równocześnie.
– Moglibyśmy zbudować drugą stację przy pierścieniu do Heliosa.
Pokręciła głową.
– Skąd weźmiesz materiały?
– W tym problem. Przy drugim pierścieniu nie mamy pod ręką planetoidy, którą można przekopać w poszukiwaniu metali i paliwa. Nie wiemy nawet, czy ta stacja powstrzyma makrosy, gdy znów się zjawią. Jak wielka będzie flota wroga, gdy w końcu przyleci? To dość niepokojące nie wiedzieć, jakimi siłami dysponuje wróg.
– Nadal brak danych?
– Zero.
– W takim razie musimy zgadywać, i to dobrze.
Nie uśmiechało mi się, że to ja mam zgadywać. Makrosy nie miały papierów ani plików na twardych dyskach, objaśniających ich plany. Na tyle, na ile udało nam się stwierdzić po przeanalizowaniu ich sztucznych mózgów, nie miały żadnego wielkiego planu. Działały jak kopce termitów. Każda jednostka była połączona z innymi w zasięgu komunikacji. Każda robiła swoje bez żadnego centralnego dowodzenia poza co najwyżej układem gwiezdnym. W pewnym sensie były scentralizowane i zdecentralizowane jednocześnie. Gdy siły makrosów były dość blisko siebie, by koordynować działania, robiły to automatycznie, ale nie wydawały się mieć jakiejś ogólnej strategii.
Kiedyś myślałem, że może jest jakiś inny rodzaj makrosów, jednostek dowódczych. Ale teraz porzuciłem ten pomysł. Wyglądało na to, że stają się inteligentniejsze, gdy jest ich sporo w małej odległości. Ale to wynikało z ich konstrukcji, a nie z istnienia jakiejś zwierzchniej kasty. Gdy się do siebie zbliżały, automatycznie zaczynały wspólnie przetwarzać informacje. W ten sposób powstawało tak zwane dowództwo makrosów. W pewnym sensie, gdy rozmawiałem z ich dowództwem, tak naprawdę komunikowałem się ze wszystkimi makrosami w okolicy. Nie było żadnego supermakrosa, który nimi dowodził.
Logika mówiła, że mniejsze grupy powinny być głupsze i że powinno brakować im strategii. Nie miały żadnego wielkiego planu, po prostu serię heurystycznych zasad, którymi się kierowały. Najwyraźniej im to jednak nie przeszkadzało. Poszczególne kolonie nieźle radziły sobie z rozbudową sił do czasu przejścia do kolejnego układu gwiezdnego w łańcuchu. Nie potrzebowały planu, który zresztą trudno byłoby koordynować na tak wielkiej przestrzeni. Jeśli każdy mały robot wykonywał swoje zadanie, skutek i tak stanowiła potężna horda maszyn bojowych.
Nie mogłem wiedzieć, jak wielka będzie kolejna flota, przez co nieustannie się martwiłem. Wiedziałem, że stacja poradzi sobie z flotami wielkości tych, jakie do tej pory widzieliśmy, ale może były to jedynie niewielkie misje zwiadowcze na obrzeżach ogromnego imperium.
– Wylatuję jutro – powiedziałem. – Odwiedzę wewnętrzne planety i zobaczę, jak radzą sobie nasi ludzie. Lecisz ze mną?
W końcu uśmiechnęła się szeroko.
– Spróbuj tylko mnie powstrzymać. Mam dość tej świecącej pustkami stacji. Powietrze na niej jest zatęchłe, niezależnie od tego, iloma zbiornikami alg ją wypełnisz.
Poszliśmy do naszej kwatery. Sandra nie była szczególnie zadowolona z moich niedawnych relacji z kapitan Sarin, ale przeszło jej, gdy Jasmine opuściła układ. Osobiście się cieszyłem – odzyskałem swoją dziewczynę i znowu dzieliliśmy łóżko.
Na stacji zapadła sztuczna noc. Kadłub dziwnie brzęczał i skrzypiał. Wewnętrzne warstwy fortu były grubymi płytami metalu, ale zewnętrzny pancerz składał się ze skał. Warstwy wciąż się przesuwały, jako że poszczególne metalowe sektory poszerzały się i kurczyły w reakcji na źródła promieniowania. W dodatku stacja powoli się obracała, wystawiając kolejne części kadłuba na promieniowanie gwiazdy, a następnie na mroźną pustkę.
Sandra i ja przyzwyczailiśmy się do hałasów i nie przeszkadzało nam to w byciu podobnie głośnymi. Myśl, że rano opuścimy stację, chyba dodała nam obojgu energii.
Jako w pewnym sensie nowo narodzony człowiek, byłem teraz w stanie dotrzymać tempa Sandrze. Pomyślałem, że przyjemnie będzie w końcu nie obudzić się poobijanym.
Nasza miła impreza pożegnalna nie potrwała jednak do rana. Długo przed końcem nocnej zmiany odezwały się syreny i rozbłysły światła alarmowe, zanurzając nasze spocone ciała w rytmicznym bursztynowym pulsowaniu.
Rozdział 2
Syreny sprawiły, że natychmiast się rozbudziłem. Wciąż nagi i ociekający potem, przycisnąłem ścianę pięcioma palcami. Natychmiast wyrósł z niej interfejs komunikacyjny. Inteligentny metal rozpoznał mnie i wyświetlił dostępne opcje. Przycisnąłem co trzeba i w kwaterze rozległ się głos:
– Sir? Pułkowniku Riggs?
– Mów, Welter.
Komandor Welter był moim pierwszym oficerem i dowodził stacją, gdy nie byłem na służbie. Jego głos mnie nie zaskoczył, ale nieco zirytował. Pomyślałem, że dopiero co udało mi się zasnąć, więc lepiej, żeby nie chodziło o drobną usterkę. Welter miał tendencję do nadmiernego przejmowania się detalami. Sprawiało to, że był świetnym pierwszym oficerem, ale bywał też wkurzający.
– Zwiadowca jeden wrócił do bazy, sir. Coś wypatrzyli.
– Ile okrętów? Jakiego typu? – spytałem, siadając na łóżku i kierując stopy w stronę butów. Buty to wyczuły, rozpoznały właściciela i owinęły się wokół moich stóp.
– Właśnie przeglądam raport – odparł Welter. – Proszę dać mi dziesięć sekund.
– Co się dzieje, Kyle? – szepnęła za moimi plecami Sandra.
Wzruszyłem ramionami, starając się tymczasem aktywować spodnie. Kolejna część garderoby próbowała chwycić mój tors, ale zrobiłem unik. Inteligentne ciuchy były świetne, ale czasami grały mi na nerwach. Nadal nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. Nie zawsze rozumiały, kiedy chciałem pozostać nagi, na przykład pod prysznicem. Czasami zastawiały na mnie pułapki, zasadzając się za szafą albo rzucając na mnie z podłogi.
– Cholera – powiedziałem, strząsając kurtkę. Musiałem najpierw założyć spodnie, żeby części skafandra prawidłowo się połączyły. Jeśli czekała nas bitwa, chciałem, żeby kombinezon działał jak należy w przypadku nagłej utraty ciśnienia. Kurtka nie poddawała się. Trzymała się łokcia, wyrywając mi przy okazji kilkadziesiąt włosków. Trochę tak, jakbym był owinięty taśmą klejącą.
– Pułkowniku? – odezwał się znów Welter. – Nadlatuje okręt. Nieznana klasa. Z wodnych księżyców Skorupiaków.
– Tylko jeden? – zdziwiłem się. – Alarm przez tylko jeden okręt? Jest jakiś wielki czy coś?
– Nie, sir. Według raportu jest wielkości jednego z naszych krążowników.
Skinąłem