Moja mama nieznajoma. Labro Philippe

Moja mama nieznajoma - Labro Philippe


Скачать книгу
jej odmówił: ojca, matki.

      Jeszcze słowo o tym klasowym zdjęciu: wtedy to nie były żarty. Zupełnie co innego niż dzisiejsze wygłupy, kiedy podczas wykonywania grupowego zdjęcia każą człowiekowi drzeć się na cały głos „sex” albo „cheese”, dzięki czemu wszyscy na fotce wychodzą radośnie wyszczerzeni. W tamtych czasach należało przybrać wygląd poważny, wręcz skupiony, a ujęcie powtarzano kilka razy. Najuroczystsza część ceremonii rozpoczynała się, gdy fotograf wsuwał głowę pod czarną płachtę, po czym dokonywał ostatecznej korekty ostrości, następnie zaś uwieczniał to zgromadzenie młodzieży, która za jakiś czas, w nieprzewidywalnej przyszłości, miała rozproszyć się po całym świecie. Przed sobą całe życie…? Netka miała już kawał życia za sobą, natomiast pilnowała się, by nie wyszło to na jaw.

      2

      Kim jest? Kim była? Skąd pochodziła?

      Jej synowie, czyli moi trzej bracia i ja, bardzo późno zaczęliśmy się interesować rodowodem Netki. Wydaje nam się, że wiemy, kim byli jej rodzice. Nie wiemy jednak wiele. Istnieją bowiem dzieci, którym opowiadano, tłumaczono, wyjaśniano zawiłości pokrewieństw i powinowactw, to wszystko, co z grubsza składa się na kwestię pochodzenia; wówczas wiadomo, jaki ma się skład DNA. W naszym wypadku przez długi czas po prostu nie interesowaliśmy się przodkami rodziców. Oni nam wystarczali. Ojciec był jak marmurowa kolumna – solidny, dawał poczucie pewności, stanowił autorytet, budził szacunek. Matka była studnią miłości, czułości i dobroci. Oboje stworzyli coś na kształt bańki, cudowny świat, w którym wzrastaliśmy, nie zadając sobie pytań. Dopiero gdy staliśmy się dorośli, gdy sami już mieliśmy dzieci, wówczas dopiero, jakże późno, zbyt późno, zaczęliśmy bezładnie szukać, kim jesteśmy, co mamy we krwi.

      Trzeba powiedzieć, że Netka po prostu niczego nie zdradzała. Najwyżej, aby zmienić tok rozmowy, w razie czego kierowała naszą uwagę ku innym opowieściom. Jak by powiedzieli uczeni mądrale: stosowała mechanizm wyparcia czy też zaprzeczania. Na swój dobrotliwy łagodny sposób zamiatała przeszłość pod dywan, a nas zakotwiczyła wyłącznie w naszej teraźniejszości, później zaś w teraźniejszości naszych dzieci – kiedy staliśmy się dorośli, zajmowaliśmy się ich zabawami, ich zainteresowaniami. Ojciec na wszystkie pytania odpowiadał machnięciem ręki, tak rozstrzygająco definitywnym, że niezmiennie zamykało nam usta. Trzymaliśmy się więc kilku faktów i tyle. Nie mieliśmy ani dziadków, ani babć, żadnych więzi oprócz tych, które łączyły ich dwoje ze sobą. W takim kokonie było nam o tyle łatwiej żyć, że mieliśmy szczęśliwe dzieciństwo, w zasadzie prawie autarkiczne, dorastaliśmy bez potrzeby zadawania sobie pytań na temat wcześniejszego życia Netki.

      Dopiero teraz, kiedy jest sama wobec morza – jej mąż odszedł w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim – kiedy my, już dorośli, ułożyliśmy sobie życie, i to na dobre, ugrzęźliśmy w nim głęboko, dopiero teraz naszła nas chęć, by ją wypytywać. Ona jednak woli unikać wyczerpujących odpowiedzi, udziela tylko fragmentarycznych informacji, oddaje się bez reszty naszym egzystencjom, naszym sukcesom lub porażkom, naszym dzieciom, które kochają swoją pogodną mamikę. Nie szczędzi im czasu i miłości, stale je obsypuje prezencikami, a wewnątrz tego puzderka wciąż trzymanego w dłoniach przechowuje listę dat, listę urodzin. Mamika, darzona uwielbieniem przez wszystkie nasze dzieci, a potem też przez dzieci naszych dzieci, nigdy nie zapomina o urodzinach którejkolwiek z tych istot. Daty zostały wpisane do maleńkiego notesiku, wykaligrafowane tym samym charakterem, którym przez trzydzieści lat pisała do mnie listy raz w tygodniu, cokolwiek się działo. Odległą przeszłość promienna Netka zawsze skrywała w cieniu. Była tak otwarta, a zarazem tak skryta, bez końca mogła opowiadać o innych, przywoływać powiedzonka. Tak ją cieszyło wspominanie najdrobniejszych anegdotek z naszego dzieciństwa. Była rozmowna i radosna, bez końca mogła opowiadać o swoim mężu Jeanie, o tym, jak się poznali; o naszych narodzinach, pierwszych krokach, pierwszych potknięciach, o pierwszych wycieczkach za granicę, o tym, jak to było między braćmi… Jednak nigdy nie mówiła o sobie, o własnym dzieciństwie i dorastaniu, o wczesnej młodości, o tych latach, kiedy kształtuje się osobowość… Można by powiedzieć, że przez przemilczenie wręcz kłamała. Dlaczego? Zamknęła drzwi między wczesnymi latami swojego życia i całą resztą. Tak jakby nie chciała się do nich przed nami przyznać. Odnosiła się do tej minionej epoki z całą surowością, ignorując rany, jakich doznają wszyscy, których porzucono.

      Jej porzucenia. Naliczyłem tych porzuceń co najmniej cztery. A jednak u tej starszej pani dostrzegam tylko promienny blask i uśmiechnięty spokój twarzy zwróconej w stronę morza: czapka z daszkiem na głowie, w palcach nieodłączny fetysz. Oto nasza mamusia o podwójnym obliczu. Jest ostrożna, dyskretna, wycofana. Wyczuwam wręcz w niej jakby nieufność.

      Doskonale się orientuje, że kiedy z Paryża przyjeżdżam do Nicei w odwiedziny do niej, podczas wspólnie spędzanych popołudni sporządzam notatki. Na stole w jadalni położyłem swój nieodłączny notes Moleskine, w zasięgu ręki długopis. To jej się nie podoba, ale nic nie mówi. Wszystko było w porządku, dopóki mówiliśmy o tym, co u nas słychać, jak tam bracia, jak moje dzieci, o odwiedzinach jej wnuków i o tysiącu innych drobnych spraw jej codziennego życia. Otworzyła puzderko, spojrzała na zdjęcie mojego ojca, swojego męża, swojego mężczyzny i powiedziała mi znów, ile już razy słyszałem to zdanie:

      – Kiedy się pobraliśmy, wiedzieliśmy przecież, że jest ode mnie o dwadzieścia lat starszy, więc odejdzie przede mną, ale cóż było robić, kochaliśmy się.

      Wszystko więc się układa, dopóki dzielimy czułość, wspólnotę, całkowity brak udawania – coś, co zachodzi między matką i potomkami, a czego nie da się w żaden sposób zdefiniować. Jest nam dobrze razem i już. Oddana Maïté, która bezustannie nad nią czuwa, przygotowała nam posiłek i wycofuje się, jak zwykle taktownie:

      – Zostawiam pana z nią, ostatnio rzadko pana widuje.

      To prawda, chyba nie dość często odwiedzaliśmy ją w Nicei i za każdym razem gdy o tym pomyślę, mam to sobie za złe. Gawędzimy więc, śmiejemy się – ona uwielbia się śmiać – zajadamy, kartkujemy jeden z trzydziestu ośmiu albumów zapełnionych fotografiami (udokumentowała wszystko, wszystko zachowała, od dnia narodzin mojego najstarszego brata, to prawdziwy skarbiec), ale ja już od pewnego czasu próbuję skłonić ją, żeby opowiedziała o tym, o czym nigdy nie opowiada.

      – Nigdy nie powiedziałaś, jak nazywał się twój ojciec.

      – Nie za bardzo już pamiętam. Sloezing czy Szlotin, jakoś tak. – A zaraz potem: – Dlaczego zapisujesz?

      – Dlatego, mamo, że kiedyś opowiem twoją historię.

      – Nie ma żadnej historii, to wszystko nieważne, zwyczajne rzeczy i działy się dawno temu. Nie ma żadnej historii.

      – Zwyczajne? Zwyczajnie to by było, gdybyś nam więcej opowiadała. To w końcu jak, Szlotin czy Sloesing?

      – Tak, Szlotin. Albo jakoś tak, podobnie.

      – A jak on wyglądał? Przecież chyba go kiedyś widziałaś?

      – Tylko raz.

      Nie mówi nic więcej, tak jakby się obawiała, że skoro już przystała na to wypytywanie, może mi się udać wydobyć z niej cokolwiek więcej.

      – Raz w życiu – odzywam się. – A gdzie?

      – Na łodzi, płynęliśmy po jeziorze.

      – W Genewie?

      – Przypuszczalnie tak, stał wyprostowany.

      4

      Jak to się stało, że polski hrabia, zamożny właściciel znacznej części


Скачать книгу