Ultima. L.S. Hilton

Ultima - L.S. Hilton


Скачать книгу
cię zastrzeli?

      – Przed chwilą sam chciałeś to zrobić.

      – Dziewczyna! – Mężczyzna wycelował w nas. Da Silva rzucił się w przód, chwycił mnie za ramię, przyciągnął do siebie, a następnie wykonał piruet, zupełnie jakbyśmy tańczyli. Teraz to on miał za plecami falujące morze, a karabin był wymierzony we mnie. Niezbyt korzystna zmiana.

      – Powiedziałem: puść ją! – Nieznajomy zbliżał się zaśmieconym brzegiem. Zasłaniając się moim ciałem, z ręką pod moją brodą da Silva zrobił krok w tył, a potem jeszcze jeden. Po kolejnym poczułam, jak rozluźnia uścisk i w końcu mnie puszcza. Natychmiast padłam na beton i w tym samym momencie usłyszałam nad głową świst kuli. Rozległ się plusk, a potem zapadła długa cisza. Odwróciłam głowę. Chwilę wcześniej da Silva powiedział mi, że prądy wykończyłyby mnie w kilka minut, ale jemu udało się dopłynąć do rury. Zaplótł na niej ręce i przykleił do niej obmywane spienionymi falami ciało. Mężczyzna z karabinem zaczął biec wzdłuż plaży. Wiedziałam, że za jakieś dwadzieścia sekund mnie dopadnie, więc nie miałam zbyt wiele czasu do namysłu. Rura znajdowała się naprawdę niedaleko i wystarczyłoby kilka ruchów ramion, bym do niej dotarła. Przetoczyłam się po betonie, wstrzymałam oddech i wpadłam do wody.

      Da Silva nie kłamał. Prąd podpowierzchniowy był tak silny, że niemal go słyszałam – gęsty, natarczywy nurt wijący się poniżej dudniącej pod wpływem ciśnienia rury. Zimno zaparłoby mi dech w piersiach, ale prąd zrobił to wcześniej. Puchowa kurtka, teraz przypominająca gruby przemoczony całun, owinęła mi się wokół głowy. Oślepiona solą morską panicznie młóciłam ramionami wodę, szukając punktu zaczepienia, aż w końcu wynurzyłam się na powierzchnię. W chwili, gdy próbowałam się chwycić karbowanej powierzchni rury, kolejny pocisk przeszył powietrze. Zarzuciłam jedną nogę na gumę i otarłam się twarzą o oślizłą powierzchnię. Kołysząc się na falach, zębami ściągnęłam kurtkę z ramienia i wyjęłam prawą rękę z rękawa. Chwyciłam nią rurę i uwolniłam lewą rękę, a wtedy fala uderzyła mnie prosto w twarz i stęchła woda ściągnęła ze mnie w końcu ten cholerny ciuch. Byłam mniejsza niż da Silva, a rura zbyt szeroka, bym mogła się pod nią schronić i nadal oddychać. Musiałam posuwać się wzdłuż niej do połowy wynurzona, podciągając się na rękach. W ten sposób widziałam przynajmniej, co się dzieje, ale pożałowałam tego, gdy zobaczyłam, że nieznajomy z plaży siada okrakiem na rurze w miejscu, gdzie łączyła się ona z platformą, i szykuje się do kolejnego strzału. Po chwili wystrzelił znowu, ale nie celował we mnie. Musiał zejść niżej, więc da Silva zapewne był w wodzie. Mężczyzna z karabinem poruszał się ostrożnie naprzód jak Komancz, ściskając udami grubą gumową kolumnę. Na kołyszącym się tankowcu nie widać było żywego ducha. Czy to tam się zmierzymy? O ile oczywiście dotrzemy na pokład… Nie miałam żadnego narzędzia do obrony poza spinką do włosów schowaną w tylnej kieszeni dżinsów. Włożyłam je zeszłego wieczoru w Wenecji, kiedy byłam jeszcze przekonana, że da Silva chce mnie aresztować pod zarzutem morderstwa. Kiedy życie było jeszcze spokojne. Gdybym miała czas, mogłabym się rozmarzyć.

      Była to szpiczasta, dziesięciocentymetrowa spinka typu „krokodylek”, którą można spiąć włosy w kok. Rozprostowałam skostniałe palce i wyciągnęłam ją z kieszeni. Myśl, Judith. Spinka to żadna broń, nawet gdyby facet z karabinem pozwolił mi się zbliżyć. Co prawda wykazał się rycerskością, ale wątpiłam, żeby miał jakieś skrupuły, jeśli chodzi o „szkody uboczne”. Wetknęłam krokodylka między zęby i ruszyłam dalej, rozpaczliwie pokonując kilka kolejnych metrów, a potem nabrałam powietrza i ześliznęłam się bokiem do wody, chwytając rurę nogami i jednocześnie sięgając po spinkę. Z zaciśniętymi powiekami, by chronić oczy przed solą, dotknęłam pod udem sztywnych gumowych fałd, a następnie wbiłam w nie metalowe ostrze krokodylka. Weszło gładko. Z całej siły trzymając się rury, natychmiast wyciągnęłam spinkę.

      Sprężona woda wystrzeliła na zewnątrz, gwałtownie zarzucając gumową kolumną w prawo niczym ogonem gigantycznego grzechotnika. Strumień momentalnie wypchnął mnie na powierzchnię, a chwilę później kolejna fala wciągnęła mnie pod wodę. Próbowałam opleść rurę rękami, ale była zbyt gruba i nie miałam żadnego punktu zaczepienia, więc fala znowu buchnęła we mnie i ponownie wepchnęła mnie pod powierzchnię. Po kilku ruchach ramion wynurzyłam się, lecz czułam, że nurt nadal ciągnie mnie w kierunku tryskającego strumienia. Facet z bronią zniknął. Dysząc, przebierałam nogami i odkrztuszałam palącą gardło wodę morską. Tankowiec nadal znajdował się jakieś pięćdziesiąt metrów ode mnie, ale prąd pchał mnie z zatrważającą prędkością w przeciwnym kierunku. Wiedziałam, że nie ma sensu opierać się wodzie. Czułam się wyczerpana i obciążona ubraniami. Pozostało mi tylko dryfowanie. Bezradnie unosiłam się przez chwilę na falach. Pozwoliłam, by głowa opadła mi z powrotem na powierzchnię nieczułej głębi. Zdumiona spostrzegłam, że nie czuję już zimna.

      – Hej! Tutaj!

      Zastanawiałam się przez chwilę, dlaczego nie słyszę silnika łodzi. Również głos da Silvy niemal całkowicie zagłuszyła pieśń świszczących w mojej głowie kul. Mimo to jego krzyki zmąciły mój dziwny, łagodny spokój. Dlaczego nie rezygnował i po prostu mnie nie zostawił? Pomyślałam, że mogę przynajmniej pozbawić go tej satysfakcji. Przestałam poruszać nogami i ześliznęłam się w otchłań morza.

      Kiedy otworzyłam oczy, było ciemno. To znaczy, miałam wrażenie, że jest noc, ponieważ spod czarnych jak węgiel chmur co jakiś czas błyskał sierp księżyca. Obudziło mnie zimno. Moje ciało obleczone w przemoczone, sztywne od soli ubrania drżało, a zęby szczękały jak u nakręcanej zabawki. Leżałam chyba na drewnianym dnie, które boleśnie uderzało mnie w plecy, ilekroć łódka podskoczyła na fali. Szum silnika wwiercał się soplami w moje pulsujące uszy. W poświacie rzucanej przez rząd ledowych świateł na rufie ujrzałam da Silvę siedzącego spokojnie za sterem. Przez chwilę myślałam, że mogę być w piekle – może zostałam skazana na wieczny rejs Styksem w towarzystwie da Silvy? – ale ból w udach i dokuczliwe pragnienie sugerowały, że nadal przebywam w świecie żywych. I nie była to wcale pocieszająca myśl. Gdy próbowałam usiąść, uderzyłam głową w tylną ławkę. Słysząc to, da Silva się odwrócił.

      – Czyli nic ci nie jest.

      Moja naga prawa ręka była niewygodnie wyciągnięta nad głową. Kiedy spróbowałam nią poruszyć, poczułam jak metal wokół nadgarstka ociera się o mokrą skórę. Da Silva przykuł mnie kajdankami do ławki.

      – Obok ciebie stoi butelka wody.

      Wyczułam po omacku plastikową szyjkę. Evian smakowała lepiej niż Chateau Lafite rocznik siedemdziesiąty trzeci.

      – Ty gnoju – zagaiłam rozmowę.

      – Nie rozumiem…

      – Ocaliłam ci życie. Tam na plaży! Facet mógł cię zastrzelić. Zastrzeliłby mnie zamiast ciebie!

      – Ja też cię uratowałem, prawda?

      Musiałam przyznać, że była w tym pewna logika.

      – Dokąd płyniemy?

      – Zamknij się.

      – Zimno mi.

      – Zamknij się.

      Wyciągnęłam obolałe nogi jak mogłam najdalej, ale między moimi stopami a da Silvą nadal była znaczna przerwa. Wiedziałam, że nawet jeśli uda mi się wykopać go za burtę, skuta kajdankami nie dosięgnę rumpla. A co potem? Nie miałam przy sobie pieniędzy, telefonu ani dokumentów. Gdybym dotarła na ląd – nawet nie miałam pojęcia, jak daleko od niego jesteśmy – mogłabym ewentualnie przejechać autostopem te ponad tysiąc kilometrów


Скачать книгу