Ultima. L.S. Hilton

Ultima - L.S. Hilton


Скачать книгу
jestem winien te pieniądze? – zapytał da Silva. – Zakładając, że masz rację. Kto twoim zdaniem przysłał mi te zdjęcia?

      – A dlaczego miałoby mnie to w ogóle obchodzić?

      – Dejan Raznatović.

      – Aha.

      Raznatović był dostawcą broni, ostatnim ogniwem całego przekrętu. Znalazłam go w Belgradzie i wydawało mi się, że nasze spotkanie w jego rezydencji poszło fantastycznie, ale jego euforia po seksie najwyraźniej już dawno opadła. Tak by przynajmniej sugerowało zachowanie faceta na plaży.

      – A więc Raznatović wysłał Kolesia z Giwerą, by cię sprzątnął? Zapomniał o Kazbichu? O kasie?

      Da Silva wzruszył ramionami.

      – I tak, i nie. Co do pana Raznatovicia, to w kilku kwestiach nie możemy się dogadać. Powiedzmy, że musiałem się z tobą pilnie zobaczyć w Wenecji.

      – Chyba nie tak pilnie, skoro trzymałeś mnie trzy dni na diecie, karmiąc panino2.

      – Przepraszam, musiałem mieć pewność, że jesteś bezpieczna.

      – Bezpieczna?

      – Obawiałem się Raznatovicia. Zobaczysz, co mam na myśli. Sprawy się już wyjaśniły. Czy teraz możesz się w końcu zamknąć? – Da Silva umilkł, po czym otworzył okno i zapalił papierosa.

      Tym razem nie wypowiedział ostatniego zdania ostrym tonem. Zaproponował mi szluga, ale chociaż potwornie chciało mi się palić, grzecznie podziękowałam. Odór fajek w samochodzie przypomina mi matkę.

      Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża – po prawej mieliśmy świecące nad morzem słońce, a po lewej ciąg pustych, zaniedbanych domów przeznaczonych na wynajem dla turystów. Światło odbijało się od wody, nadając powietrzu srebrzysty blask. Oddychałam pełną piersią, rozkoszując się chłodem na czystej wreszcie twarzy. W zasadzie byłam w całkiem niezłym nastroju. Zaledwie kilka dni wcześniej myślałam, że czeka mnie długi pobyt w więzieniu, co na razie nie nastąpiło, a do tego przez ostatnie siedemdziesiąt dwie godziny nikt nie próbował mnie zastrzelić. Co prawda byłam bezrobotna, bezdomna i skuta kajdankami, ale to znaczyło, że może być tylko lepiej. Najważniejsze to myśleć pozytywnie.

      Minęliśmy Siderno i jechaliśmy jeszcze przez jakieś czterdzieści minut. Co kilkaset metrów stały kobiety – pojedynczo, parami albo w trzyosobowych grupach czekały w zasięgu wzroku kierowców z rzadka przejeżdżających samochodów. Wszystkie były Afrykankami, przeważnie młodymi, i pomimo grudniowej temperatury miały na sobie jaskrawe, obcisłe sukienki mini albo króciutkie szorty i odsłaniające brzuch bluzeczki. Niektóre siedziały na plastikowych krzesłach, paliły papierosy, gawędziły lub bawiły się telefonami, inne przechadzały się i ze wzrokiem utkwionym daleko w autostradzie pozowały przed nadjeżdżającymi samochodami. Jedna z kobiet ubrana była w czapkę Świętego Mikołaja i czerwoną, satynową, super krótką spódniczkę wykończoną sztucznym, białym futerkiem.

      – Co to za dziewczyny?

      Przydrożne prostytutki to znajomy widok na obrzeżach włoskich miast, ale nigdy nie widziałam ich tak wielu.

      – Niedaleko stąd jest obóz. Capo Rizzuto.

      W takim razie te kobiety były uchodźczyniami. Ubiegały się o azyl.

      Da Silva zwolnił i zatrzymał się na pasie awaryjnym.

      – Wysiadaj.

      – W tym stroju raczej mi się nie poszczęści.

      – Siadaj z tyłu. Wjeżdżamy do środka, okej? Nie musisz nic mówić.

      Włożył pistolet do kabury i pomógł mi usiąść na tylnym siedzeniu.

      Włączyliśmy się do ruchu i pojechaliśmy kawałek dalej, aż do bramy strzeżonej przez dwóch mężczyzn w mundurach Guardia di Finanza. Wartownicy zasalutowali, a my minęliśmy kompleks brązowych, betonowych budynków biurowych i wjechaliśmy na otwarte pole z pasem startowym i zwisającym wiatrowskazem. Na lądowisku stał granatowy, rządowy helikopter. Gdy podjechaliśmy, jego śmigła zaczęły się obracać. Kolejny funkcjonariusz podbiegł i otworzył da Silvie drzwi, a potem we dwóch podprowadzili mnie do śmigłowca i wepchnęli na siedzenie obok czekającego pilota, który nie zaszczycił mnie nawet przelotnym spojrzeniem. Mundurowy zapiął mi uprząż i zdjął kajdanki, po czym da Silva wgramolił się do środka i usiadł obok mnie. Przed startem dostaliśmy słuchawki, a funkcjonariusz podał pilotowi i da Silvie plik dokumentów do podpisania.

      Wiedziałam, że lepiej nie pytać, dokąd lecimy. Inspektor prowadził nad moją głową rozmowę z pilotem, ale słyszałam jedynie stłumiony warkot silnika. Wystartowaliśmy, skręciliśmy nad niskimi wzgórzami, a potem śmigłowiec zatoczył łuk i ruszył w kierunku morza. Postanowiłam, że spróbuję uwolnić się od natłoku pytań i pomyśleć o czymś przyjemnym. Moja koleżanka Carlotta, imprezowiczka, której udało się usidlić staruszka-miliardera, dała mi kilka przydatnych rad – na przykład tę, żeby zawsze latać prywatnymi samolotami.

      Nie miałam zegarka, ale oszacowałam, że byliśmy w powietrzu jakieś trzy godziny. W tym czasie mieliśmy jedno międzylądowanie – w miejscu, które wyglądało na bazę wojskową. Tam zażenowany młody oficer zaprowadził mnie skutą do łazienki, a potem wręczył mi butelkę z wodą, którą opróżniłam, obserwując tankowanie śmigłowca. Po starcie ruszyliśmy dalej wzdłuż wybrzeża, a potem odbiliśmy w kierunku morza. Po jakimś czasie znów pojawiła się pod nami linia brzegowa, pilot zniżył lot i ponownie zaczął rozmawiać przez radio, przygotowując się do lądowania. Przelecieliśmy nisko nad wieżowcami, których balkony opadały kaskadowo, a znajdujące się na nich anteny telewizyjne wyglądały jak zwariowane, wymyślne kapelusze, i pilot posadził maszynę na dachu oznaczonym wielką literą „H”. Kilku mężczyzn w mundurach podbiegło do śmigłowca, schylając irracjonalnie głowy na widok kręcącego się śmigła. Da Silva pomógł mi wysiąść i kiedy tylko stanęłam na lądowisku, zakuł mnie ponownie w kajdanki. Następnie ruszyłam za nim ze spuszczoną głową, on zaś poprowadził mnie przez drzwi, schodami piętro w dół, a potem do obskurnej, wyłożonej blachą windy, która zawiozła nas do podziemnego garażu, gdzie czekało czarne BMW z kierowcą. Inspektor odezwał się dopiero w chwili, gdy oboje usiedliśmy na tylnym siedzeniu – i zrobił to po angielsku.

      – Dobrze się czujesz? Nie mdli cię?

      – W porządku. Dlaczego przywiozłeś mnie do Albanii?

      – Skąd wiesz, że jesteśmy w Albanii?

      – Cóż, wystartowaliśmy z Włoch i polecieliśmy na wschód. Maksymalny zasięg Breda nardi NH500 to dwieście sześćdziesiąt trzy kilometry, więc musieliśmy go po drodze zatankować. Inne kraje są za daleko. Poza tym mówisz po angielsku. Wielu Albańczyków zna włoski, więc angielski jest bezpieczniejszy.

      Da Silva wyglądał na lekko zaniepokojonego, ale nie miałam zamiaru dać mu satysfakcji i wytłumaczyć, skąd mam taką wiedzę. Prawdę mówiąc, wiedziałam, jakimi śmigłowcami lata Guardia tylko dlatego, że kiedy szukałam informacji na temat skradzionego caracala, tego samego, który miał teraz przy sobie da Silva, dowiedziałam się co nieco na temat wyposażenia włoskich służb. Pomyślałam, że przyda mi się umiejętność rozpoznawania włoskich policjantów, nawet w cywilu, po standardowym uzbrojeniu, a pamięć mam bardzo dobrą. W teleturniejach byłabym bezkonkurencyjna. Podejrzewałam, że w swoim czasie dowiem się, co do cholery robimy w Albanii, ale już teraz coś mi mówiło, że nie jest to oficjalna wizyta, mimo iż da Silva odbywa ją w godzinach pracy.

      – Możesz mi więc powiedzieć, gdzie jesteśmy –


Скачать книгу

<p>2</p>

Panino (wł.) – bułka.